poniedziałek, 19 września 2011

Życie to nie problem do rozwiązania... to przygoda do przeżycia...



Hollental, Austria, 15.08.2011r.



Właśnie wybija północ, kiedy dojeżdżamy na pole biwakowe w miejscowości Kaisenbrunn położonej w sercu Hollentalu – Piekielnej Doliny. Rozbijając namiot mam świadomość własnego skrajnego zmęczenia. Dwadzieścia godzin na nogach, długa droga Studlgratt na Grossglocknerze, zejście w tym samym dniu na parking i czterystukilometrowy dojazd w to miejsce dały mi się we znaki. Jeszcze tylko łyk zasłużonego piwa i kilka gawęd z kompanami od liny... zasypiam.

Budzimy się około 8. Śniadanie, składanie namiotu, dyskusje co do wyboru naszej dzisiejszej drogi. Pogoda piękna, humory nam dopisują. Zmęczenie wczorajszego dnia nieco odbiera mi chęć wspinania. Skoro tutaj już jestem... Podczas śniadania próbujemy dojść do niejakiego kompromisu pomiędzy naszą motywacją do wspinania, panującym skwarem oraz ogólnym zmęczeniem:
-         Ja poniżej „piątki” nie idę – deklaruje Tomek.
-         Na mniej niż dziesięć wyciągów to nie ma co uderzać – dodaję.
I tak w tej miłej atmosferze dochodzimy do pewno rodzaju konsensusu: Brunnerweg (V-). Totalna nieznajomość terenu sprawia, iż z trudem znajdujemy wejście do doliny oraz ścianę Stadlwand, na której owa droga się znajduje. Pod ścianą orientujemy się, że Paweł w ferworze wyboru dróg zapomniał topo w samochodzie:
-         Wbijmy się gdzieś tutaj w ścianę – proponuje Tomek.
-         Musimy się zdecydować na coś innego – kontrargumentuje.


Wybór pada na drogę podobnej długości: dwunastowyciągową Richterweg (V-). Wychodząc z dna doliny i podchodząc pod ścianę ukazuje się monumentalny filar o wysokości 200-300 metrów. Wtedy po raz pierwszy poczułem, wcześniej bagatelizowany przeze mnie i resztę zespołu, respekt do tej okolicy. Naszą czwórkę podzieliliśmy na dwa zespoły, zgodnie z wczorajszym podziałem na Glocku tzn.: Paweł szedł związany ze mną, a Grześkowi towarzyszył Tomek.


Pierwszy wyciąg prowadziłem równocześnie z Tomkiem. Tomasz poszedł lewą strona zacięcia, ja wybrałem wariant prawy. Z każdym metrem wydawało mi się, że już za chwilę znajdę miejsce w którym założę przelot. I tak po około 20 metrach nad ziemią doszedłem do wniosku, że był to zły pomysł. Teren zrobił się nieprzyjaźnie kruchy. Wspiąłem się na małą półeczkę, kurczowo trzymając się skały. Popatrzyłem w dół. Mrok. Próbowałem założyć jakiś przelot – nie da rady. Próbowałem podejść do góry... na żywca psycha siada. Zaczęło robić się nie przyjemnie. Postanowiłem, że zaczekam aż Tomek założy stanowisko i Grzesiek podejdzie do mnie. Zostawił mi jedną żyłę. Przypiąłem ją do uprzęży i wziąłem głęboki oddech. Po ukończeniu pierwszego wyciągu – nieco kombinowanego z moim udziałem, czekało nas przeniesienie stanowiska przez połać traw i wolno ułożonych kamieni. Kruchość terenu pobudzała wyobraźnie. 




Drugi wyciąg trójkowym terenem wprowadzał nas na filar. Prowadził go Paweł. Poszło mu sprawnie. Z rozbiegu robi jeszcze kolejny tym razem czwórkowy wyciąg lewym kantem filara. Idąc na drugiego mam okazję rozglądnąć się. Szybko nabieramy wysokości, choć zmęczenie wczorajszym dniem daje się we znaki. Woda w butelce szybko znika - smaży niemiłosiernie. Kolejny 40-metrowy wyciąg czwórkowy należy do mnie. Oglądając się nie tylko pod, ale i za siebie, zauważam w oddali kłębiące się chmury. „Nie wróży to nic dobrego, ale idzie nam sprawnie, damy radę” – racjonalizuje sobie. Na stanowisku następuję znowu wymiana – Paweł prowadzi sprawnie kolejny wyciąg. W międzyczasie dochodzi do mnie Tomek, a następnie Grzesiek. Na stanowisku humor dopisuje. Zwracając uwagę chłopakom na zauważone przeze mnie chmury, słyszę: „spokojnie one nie idą w naszym kierunku, zawisły nad wzgórzem po drugiej stronie doliny”. Usłyszałem to co chciałem usłyszeć...




Kolejny wyciąg należy do mnie. Najpierw relatywnie prostym terenem, a następnie z dylematem: na prawo, czy lewo filara. Wypatruję jakiś stałych punktów, które stają się drogowskazem. Wybieram prawy wariant. Jeszcze chwilę się zastanawiam, nad układem żył w tym nieco skomplikowanym terenie, gdyż widząc przed sobą pokaźne zacięcie za IV, wiem, że nie może być mowy o przesztywnieniu liny. Zacięcie czesze mój beret. Pomimo, że jest to tylko czwórka to zmęczenie i suchość w gardle dają o sobie znać. Dochodzę do stanowiska i ściągam Pawła, który wychodząc z końcowego zacięcia z uśmiechem mówi: „Mocne”. Oboje patrzymy na topo naszej drogi i nie możemy się odnaleźć. Woda się kończy, nie wiemy ile jeszcze przed nami. To wszystko sprawia, że musimy nadrabiamy uśmiechem i dobrym humorem.






Paweł startuje pionową ścianą... Po chwili słyszymy z Tomkiem kilka przekleństw. Musi być zatem mrocznie. Prowadzący nie może zdecydować się co do wyboru wariantu... trwa to dość długo. „Dawaj, dawaj!!!” – dodaje mu otuchy. Po słyszymy krzyk: „uwaga na ten głaz – wydaje się być całkiem luźny”. Spoglądam do góry. Kamień wielkości dużego telewizora wisi centralnie jakieś 30 metrów nad stanowiskiem. Dreszcz strachu przeszywa mnie. Aby poczuć się bardziej bezpiecznie, co jest rzecz jasna tylko moją iluzją w którą chcę wierzyć, odsuwam się metr w lewo i przytulam do ściany. Spierzchnięte od braku wody usta i wyschnięte gardło dodaje chwili wyjątkowości. W międzyczasie dochodzi Grzesiek. Proszę go o łyk wody, na co słyszę: „Macie przecież swoją. Nam Paweł na poprzednim stanowisku tez nie dał”. Słowa te, choć przykryte nastrojem żartu i kpiny, niosły za sobą coś więcej. Szybko przeanalizowałem sytuację i choć czułem nieodpartą chęć podjęcia tej żartobliwej gry odparłem: „Ok., nie ma sprawy”. Chłopcy szybko zaczęli wycofywać się z całej słownej gry oraz łagodzić „drugie dno” tematu: „No ale co Ty... masz pij, no nie obrażaj się”. Przełknąłem resztki śliny starając się w miarę racjonalnie ocenić sytuację, która de facto nieco mnie zaskoczyła: „Skoro Wam Paweł nie dał naszej wody, to jest rzeczą oczywistą, że nie jest w porządku, abym pił waszą”. Z letargu kłębiących się w głowie myśli wyrywa mnie krzyk Pawła: „Możesz iść!!!”. Pierwsze metry wyciągu, choć wydawały się z dołu proste, zaskakują. Kilka sekwencji przechwytów i stoję przed zacięciem na którym wisi ów niebezpieczny głaz. Krzyczę jeszcze do chłopców, aby się nieco schowali w przypadku zrzucenia niechcący tego okazu. Na szczęście udaje mi się pokonać te kilka metrów nie dotykając go. Podchodząc do stanowiska zauważam bladego z wysiłku Pawła, który resztkami sił oznajmia, że przesztywnił linę. No tak, zrobił dwa wyciągi na raz, czyli całe 50 metrów.  Rozmawiamy chwilę na stanowisku o tym, iż chmury nadciągają nie tylko z głębi doliny, ale i także zza naszej ściany. „Trzeba podkręcić tempo” – oznajmiam w głębi duszy zadając sobie pytanie: „Jeszcze bardziej?”.
Wbijam się w kolejny wyciąg. Początkowo prosty teren nieco się komplikuje. Staje przed płytą. Nie wydaje się być prosta, choć to zaledwie czwórka. Jest obita, co dodaje mi wewnętrznego luzu. Patrząc w dół widzę małe jak zapałki drzewa i dno doliny, którą kilka godzin temu podchodziliśmy pod ścianę. Wszystko wydaje się być takie małe... Płytę pokonuję nogami na tarcie i lewy odciąg. Biegnę w łatwiejszym terenie do stanowiska i ściągam partnera. Kolejną długością liny wychodzimy do miejsca w którym znajdujemy puszkę z książką wpisów. „To musi być koniec drogi” – oznajmia Paweł. „Sory, ale ja końca nie widzę. Rozumiem, że dalsza droga to prostu teren wyprowadzający nas na szczyt” – dodaję. Nieoczekiwanie wkrada się rozluźnienie. Kolejny wyciąg prowadzę jeszcze na sztywno. 




Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. Podkręcamy jeszcze z Pawłem tempo, nie czekając na drugi zespół. Wzmógł się wiatr i zaczyna kropić... nie wróży to nic dobrego zwłaszcza dlatego, że ciągle nie widzimy końca naszej drogi. Deszcz ciągle się wzmaga. Aby zaoszczędzić czasu nie robimy zmian i idziemy cały czas na lotnej. Zaczyna robić się niebezpiecznie. Początkowo łatwa grań przechodzi momentami w trudne i bardzo eksponowane odcinki. Ciągle rosnąca we mnie adrenalina nagle zostaje przerwana przeszywającym uczuciem zimna. Jestem tylko w krótkim rękawku i cały mokry. Po chwili, jakby tego było mało, zaczyna padać śnieg. „Śnieg w sierpniu? Przecież to nie możliwe...” próbuje doszukać się jakiegoś innego wyjaśnienia... racjonalizuje. Widoczność spada. Opad śniegu co prawda trwa zaledwie kilka minut, ale znacznie ochładza mój organizm. Zaczynam mieć drgawki. Paweł gna do przodu resztkami sił i zachęcany moimi słowami: „Napieraj !!!” Co jakiś czas jego blada przerażona twarz odwraca się w moją stronę, a oczy jakby pytały: „Co my tu robimy?”. Strach i ciągłe drgawki skutecznie krępowały mi ruchy. Jedynym moim sprzymierzeńcem okazał się oddech. „Musisz uspokoić oddech, musisz!!!” – wmawiałem sobie przez cały czas jak swojego rodzaju mantrę. Ściana śniegu po chwili zamieniła się w deszcz. Wszystko zaczęło płynąć. Przemoczone ubrania, ciężki sprzęt i nieprzerwane uczucie zimna potęgowały uczucie mojego strachu. Nagle rozpętała się burza. Pioruny zaczęły ciskać wokoło, a włosy na przedramionach stawać dęba. Gnamy po grani kolejne wyciągi, bez zabezpieczenia. Trzystumetrowa ekspozycja nie robi już na mnie większego wrażenia. Z moim partnerem i całym, na tą chwilę dla mnie, światem łączy mnie tylko skrócona lina. Co jakiś czas oboje spoglądamy na siebie dodając otuchy i siły, które zaczynają nas opuszczać. Wśród pojawiający się chwil zwątpienia poprzerywanych momentami bezsilności i strachu nieoczekiwanie nadchodzi spokój... Nie nazwałbym tego poddaniem się, ale pogodzeniem z zaistniałą sytuacją. „Mogę tylko zrobić to, na co mam wpływ. Nic ponadto!”. Z każdym metrem pokonywanej grani, grzmotem pioruna i wymianą spojrzenia z Pawłem obawa o swoje życie ustępowała obawie o partnera. „Byle by tylko nie spanikował !!!”.

Po kilkudziesięciu minutach w tym piekle Paweł dochodzi do pionowego uskoku. Wcięcie w grani wydaje się być dobrym miejscem na rozpoczęcie wycofu. Deszcz lekko zelżał, a widoczność na tyle się poprawiła, że z owego uskoku dostrzegamy jakieś 100 metrów niżej rozległy piarg. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ani w którą stronę powinniśmy zjeżdżać. Jedno jest pewne – decyzja o wycofie, jest jedyną słuszną. Oby znaleźć się jak najniżej i zejść z grani oraz pola rażenia wciąż dudniących piorunów. Zjeżdżamy jakieś 10 metrów z kosówki do świerka. Następnie Paweł zjeżdża całe 50 metrów w nieznany teren. Linia zjazdu prowadzi bardzo wciętym zacięciem z kilkoma przewieszonymi progami. Dojeżdżając do jednego z nich krzyczy: „Widzę kolejne drzewo z którego zjedziemy na piarg”. Słowa te przynoszą ulgę. Zjazd Pawła trwa długo z powodu ciągle plączącej się liny. „Spokojnie Paweł, spokojnie, tylko bez paniki” – powtarzam w myślach. Uczucie mojego zimna na tyle się potęguje, że nie potrafię wpiąć przyrządu zjazdowego do liny. Kilkakrotne próby przynoszą jednak efekt. Jadę w dół... Najpierw poprzez stromy i kruchy teren poprzetykany trawami, a następnie przez dwa przewieszone progi. Dojeżdżam do stanowiska Pawła zrobionego z jednego heksa. Czuję ulgę zauważając, że zostaje nam jedynie jakieś 20-30 metrów zjazdu do piargu. Wypinam przyrząd i ciągnę za jedną z końcówek lin w celu jej ściągnięcia i przygotowania kolejnego zjazdu. Czuję opór, więc przykładam do tego resztki moich sił. Ani drgnie. Proszę Pawła o pomoc: „Po... po...Pocią... gniemy ra... razem, t.. to puści !!!”. Z trudem wypowiedziane z zimna słowa spotykają się z potwierdzeniem Pawła. Ciągniemy oboje – ani drgnie. „No nie!!! Przecież nie może się to tak skończyć!!! Potrzebujemy jeszcze liny, aby zjechać te kilkadziesiąt metrów!!! Próbujemy jeszcze raz – bez skutku. Wisząc na stanowisku szukam wyjścia z tej beznadziejnej i kuriozalnej sytuacji. Wodzę oczyma po terenie... mam! „Zostało jeszcze jakieś 5metrów liny, jak się naciągnie będzie więcej. Odwiążę supły i zjedziemy ile się da na tamto żeberko” – poczułem znowu moc. „A co z liną?” – pyta zaniepokojony Paweł. „Trudno... zostawiamy... życie jest ważniejsze” – odpowiadam bez namysłu. Tak też robimy. Zjeżdżam pierwszy. Najpierw robię spore wahadło... czuję jak lina się napina... następnie zjeżdżam na ile mi lina pozwoli na wskazane wcześniej żeberko. Wypinam się... Kolej na Pawła. Ostrożnie schodzę kruchym dwójkowym żeberkiem kilka metrów w dół, do pionowego może dziesięciometrowego uskoku dzielącego nas od piargu. „I co teraz?” – pytam sam siebie. Wiążę prawie wszystkie pętle jakie mamy i haczę o jakiś lekko wystający o dziwo nie kruchy ząb skalny. „Będziemy musieli zejść z prusem po pętlach i je zostawić, trudno...”. Najpierw schodzi Paweł a ja pilnuję, aby pętle nie zeskoczyły z wątpliwego ząbka. Potem kolej na mnie... Uff... jestem na dole. 

Skrajnie zmęczeni, przemoczeni, a zarazem odwodnieni pakujemy sprzęt i postanawiamy zejść piargiem na dół. W międzyczasie deszcz przestaje padać. Co jakiś czas schodzą małe kamienne lawiny, tak więc musimy trzymać się blisko siebie. Nie wiemy w którym kierunku idziemy, ani czy piarg ten nie jest podcięty jakimś progiem. Dochodzimy do brzegu lasu zauważając czerwone kropki na kamieniach. „To musi być szlak zejściowy” – dochodzimy oboje do podobnego wniosku. Przy rozstaju dróg w labiryncie ścieżek, bądź tego co je przypomina odbijamy w prawo. Po kilkudziesięciu metrach uwagę naszą myli wolno leżący kamień, oczywiście z czerwoną plamką, której bacznie wypatrywaliśmy. Schodzimy w dół jakieś 40 minut, gubiąc kilkakrotnie ścieżkę i wracając na nią. Wszystko to w terenie bardzo stromym i kruchym. Ogarnia nas zaskoczenie, kiedy docieramy nad ogromny próg, podcinający zbocze którym schodziliśmy. Miał może ze 100 metrów wysokości. „Musimy się wrócić do momentu w którym po raz ostatni widzieliśmy zaznaczony szlak tzn. do rozstaju dróg” – powiedziałem zrezygnowany. Paweł w milczeniu potwierdził skinieniem głowy. W drodze powrotnej orientuje się, że mam w plecaku kilka żelek owocowych. Smakowały jak nigdy dotąd. Dochodząc do wyznaczonego punktu przychodzi mi do głowy jakże pomijany przez nas w dniu dzisiejszym temat jak czas. „Która jest godzina?” – pytam z niepokojem, chcąc usłyszeć w miarę uspokajającą mnie odpowiedz. „18:45 !!!” – odpowiada Paweł równie zaskoczony jak ja. „Jak szybko nie znajdziemy drogi zejściowej będziemy musieli wezwać pomoc” – przypomina mi się akcja na Żebrze Czecha, z którego śmigło ściągało nas po wypadku w zimie. 

Na rozstaju dróg szukamy wskazówki – którędy? Paweł wypatruje strzałkę skierowaną prosto w dół stromym, żlebem. Nie tylko ja miałem wrażenie, że jest on podcięty jakimś progiem. Jednakże jeśli strzałka wskazuje na żleb to idziemy, szkoda czasu. Schodzimy ostrożnie, co jakiś czas trącając kilka kamieni w dół. Próg okazał się zaledwie dwumetrowy, co nas nie tyle zaskoczyło co bardzo ucieszyło. Wychodząc ze żlebu Paweł dostrzega spory ciek wodny. Oboje byliśmy tak spragnieni, że nie potrafiliśmy się oprzeć. Wypiłem chyba półtorej litra, a smak tej wody na długo pozostanie w mojej pamięci. Pozostała część drogi wydawała się już spacerem i taka też była. Choć mieliśmy do pokonania jeszcze zejście w dno doliny po stromym, mokrym i śliskim leśnym terenie droga nie dłużyła się. Chwile uśmiechu spowodowanego faktem, iż udało nam się, żyjemy, zostały przerwane niepokojem: „Ciekawe jak sobie Tomek z Grześkiem poradzili?” Niepokój nam wzrastał z każdą próbą wykonania połączenia telefonicznego... „Abonent ma wyłączony telefon, lub jest poza zasięgiem”... Z duszą na ramieniu docieramy na biwak. Nagle z za budynku toalety wyłaniają się uśmiechnięte twarze chłopaków... wszyscy cieszymy się jak dzieci...

W toalecie nawiązuje ze mną rozmowę Czech. Pytał się skąd jesteśmy i co dzisiaj robiliśmy i czy nas złapała burza. Nakreśliłem mu obraz naszej dzisiejszej przygody. Nigdy nie zapomnę jego miny, kiedy próbował dojść do wewnętrznego poczucia, czy aby dobrze mnie zrozumiał. Na koniec dodałem: „Wczoraj byliśmy też na Grossgloknerze granią Studl".

W tym samym dniu postanowiliśmy, że wracamy do domu. Atmosferę ciszy i refleksji każdego z nas nad dzisiejszą przygodą próbowaliśmy przerwać żartem, który niejako miał niwelować wciąż jeszcze obecne napięcie:
-         Ja poniżej „piątki” nie idę...
-         Na mniej niż dziesięć wyciągów to nie ma co uderzać...
-         Wbijmy się gdzieś tutaj w ścianę...


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz