Hollental, Austria, 15.08.2011r.
Właśnie wybija północ, kiedy
dojeżdżamy na pole biwakowe w miejscowości Kaisenbrunn położonej w sercu
Hollentalu – Piekielnej Doliny. Rozbijając namiot mam świadomość własnego
skrajnego zmęczenia. Dwadzieścia godzin na nogach, długa droga Studlgratt na
Grossglocknerze, zejście w tym samym dniu na parking i czterystukilometrowy
dojazd w to miejsce dały mi się we znaki. Jeszcze tylko łyk zasłużonego piwa i
kilka gawęd z kompanami od liny... zasypiam.
Budzimy się około 8. Śniadanie,
składanie namiotu, dyskusje co do wyboru naszej dzisiejszej drogi. Pogoda
piękna, humory nam dopisują. Zmęczenie wczorajszego dnia nieco odbiera mi chęć
wspinania. Skoro tutaj już jestem... Podczas śniadania próbujemy dojść do
niejakiego kompromisu pomiędzy naszą motywacją do wspinania, panującym skwarem
oraz ogólnym zmęczeniem:
-
Ja poniżej „piątki” nie idę –
deklaruje Tomek.
-
Na mniej niż dziesięć wyciągów to
nie ma co uderzać – dodaję.
I tak w tej miłej atmosferze
dochodzimy do pewno rodzaju konsensusu: Brunnerweg (V-). Totalna nieznajomość
terenu sprawia, iż z trudem znajdujemy wejście do doliny oraz ścianę Stadlwand,
na której owa droga się znajduje. Pod ścianą orientujemy się, że Paweł w
ferworze wyboru dróg zapomniał topo w samochodzie:
-
Wbijmy się gdzieś tutaj w ścianę –
proponuje Tomek.
-
Musimy się zdecydować na coś
innego – kontrargumentuje.
Wybór pada na drogę podobnej
długości: dwunastowyciągową Richterweg (V-). Wychodząc z dna doliny i
podchodząc pod ścianę ukazuje się monumentalny filar o wysokości 200-300
metrów. Wtedy po raz pierwszy poczułem, wcześniej bagatelizowany przeze mnie i
resztę zespołu, respekt do tej okolicy. Naszą czwórkę podzieliliśmy na dwa
zespoły, zgodnie z wczorajszym podziałem na Glocku tzn.: Paweł szedł związany
ze mną, a Grześkowi towarzyszył Tomek.
Pierwszy wyciąg prowadziłem
równocześnie z Tomkiem. Tomasz poszedł lewą strona zacięcia, ja wybrałem
wariant prawy. Z każdym metrem wydawało mi się, że już za chwilę znajdę miejsce
w którym założę przelot. I tak po około 20 metrach nad ziemią doszedłem do
wniosku, że był to zły pomysł. Teren zrobił się nieprzyjaźnie kruchy. Wspiąłem
się na małą półeczkę, kurczowo trzymając się skały. Popatrzyłem w dół. Mrok. Próbowałem
założyć jakiś przelot – nie da rady. Próbowałem podejść do góry... na żywca
psycha siada. Zaczęło robić się nie przyjemnie. Postanowiłem, że zaczekam aż
Tomek założy stanowisko i Grzesiek podejdzie do mnie. Zostawił mi jedną żyłę.
Przypiąłem ją do uprzęży i wziąłem głęboki oddech. Po ukończeniu pierwszego
wyciągu – nieco kombinowanego z moim udziałem, czekało nas przeniesienie
stanowiska przez połać traw i wolno ułożonych kamieni. Kruchość terenu
pobudzała wyobraźnie.
Drugi wyciąg trójkowym terenem
wprowadzał nas na filar. Prowadził go Paweł. Poszło mu sprawnie. Z rozbiegu
robi jeszcze kolejny tym razem czwórkowy wyciąg lewym kantem filara. Idąc na
drugiego mam okazję rozglądnąć się. Szybko nabieramy wysokości, choć zmęczenie
wczorajszym dniem daje się we znaki. Woda w butelce szybko znika - smaży
niemiłosiernie. Kolejny 40-metrowy wyciąg czwórkowy należy do mnie. Oglądając
się nie tylko pod, ale i za siebie, zauważam w oddali kłębiące się chmury. „Nie
wróży to nic dobrego, ale idzie nam sprawnie, damy radę” – racjonalizuje sobie.
Na stanowisku następuję znowu wymiana – Paweł prowadzi sprawnie kolejny wyciąg.
W międzyczasie dochodzi do mnie Tomek, a następnie Grzesiek. Na stanowisku
humor dopisuje. Zwracając uwagę chłopakom na zauważone przeze mnie chmury,
słyszę: „spokojnie one nie idą w naszym kierunku, zawisły nad wzgórzem po
drugiej stronie doliny”. Usłyszałem to co chciałem usłyszeć...
Kolejny wyciąg należy do mnie.
Najpierw relatywnie prostym terenem, a następnie z dylematem: na prawo, czy
lewo filara. Wypatruję jakiś stałych punktów, które stają się drogowskazem.
Wybieram prawy wariant. Jeszcze chwilę się zastanawiam, nad układem żył w tym
nieco skomplikowanym terenie, gdyż widząc przed sobą pokaźne zacięcie za IV,
wiem, że nie może być mowy o przesztywnieniu liny. Zacięcie czesze mój beret.
Pomimo, że jest to tylko czwórka to zmęczenie i suchość w gardle dają o sobie
znać. Dochodzę do stanowiska i ściągam Pawła, który wychodząc z końcowego
zacięcia z uśmiechem mówi: „Mocne”. Oboje patrzymy na topo naszej drogi i nie
możemy się odnaleźć. Woda się kończy, nie wiemy ile jeszcze przed nami. To
wszystko sprawia, że musimy nadrabiamy uśmiechem i dobrym humorem.
Paweł startuje pionową
ścianą... Po chwili słyszymy z Tomkiem kilka przekleństw. Musi być zatem
mrocznie. Prowadzący nie może zdecydować się co do wyboru wariantu... trwa to
dość długo. „Dawaj, dawaj!!!” – dodaje mu otuchy. Po słyszymy krzyk: „uwaga na
ten głaz – wydaje się być całkiem luźny”. Spoglądam do góry. Kamień wielkości
dużego telewizora wisi centralnie jakieś 30 metrów nad stanowiskiem. Dreszcz
strachu przeszywa mnie. Aby poczuć się bardziej bezpiecznie, co jest rzecz
jasna tylko moją iluzją w którą chcę wierzyć, odsuwam się metr w lewo i
przytulam do ściany. Spierzchnięte od braku wody usta i wyschnięte gardło
dodaje chwili wyjątkowości. W międzyczasie dochodzi Grzesiek. Proszę go o łyk
wody, na co słyszę: „Macie przecież swoją. Nam Paweł na poprzednim stanowisku
tez nie dał”. Słowa te, choć przykryte nastrojem żartu i kpiny, niosły za sobą
coś więcej. Szybko przeanalizowałem sytuację i choć czułem nieodpartą chęć
podjęcia tej żartobliwej gry odparłem: „Ok., nie ma sprawy”. Chłopcy szybko
zaczęli wycofywać się z całej słownej gry oraz łagodzić „drugie dno” tematu:
„No ale co Ty... masz pij, no nie obrażaj się”. Przełknąłem resztki śliny
starając się w miarę racjonalnie ocenić sytuację, która de facto nieco mnie
zaskoczyła: „Skoro Wam Paweł nie dał naszej wody, to jest rzeczą oczywistą, że
nie jest w porządku, abym pił waszą”. Z letargu kłębiących się w głowie myśli
wyrywa mnie krzyk Pawła: „Możesz iść!!!”. Pierwsze metry wyciągu, choć wydawały
się z dołu proste, zaskakują. Kilka sekwencji przechwytów i stoję przed
zacięciem na którym wisi ów niebezpieczny głaz. Krzyczę jeszcze do chłopców, aby
się nieco schowali w przypadku zrzucenia niechcący tego okazu. Na szczęście
udaje mi się pokonać te kilka metrów nie dotykając go. Podchodząc do stanowiska
zauważam bladego z wysiłku Pawła, który resztkami sił oznajmia, że przesztywnił
linę. No tak, zrobił dwa wyciągi na raz, czyli całe 50 metrów. Rozmawiamy chwilę na stanowisku o tym, iż
chmury nadciągają nie tylko z głębi doliny, ale i także zza naszej ściany.
„Trzeba podkręcić tempo” – oznajmiam w głębi duszy zadając sobie pytanie:
„Jeszcze bardziej?”.
Wbijam się w kolejny wyciąg.
Początkowo prosty teren nieco się komplikuje. Staje przed płytą. Nie wydaje się
być prosta, choć to zaledwie czwórka. Jest obita, co dodaje mi wewnętrznego
luzu. Patrząc w dół widzę małe jak zapałki drzewa i dno doliny, którą kilka
godzin temu podchodziliśmy pod ścianę. Wszystko wydaje się być takie małe...
Płytę pokonuję nogami na tarcie i lewy odciąg. Biegnę w łatwiejszym terenie do
stanowiska i ściągam partnera. Kolejną długością liny wychodzimy do miejsca w
którym znajdujemy puszkę z książką wpisów. „To musi być koniec drogi” –
oznajmia Paweł. „Sory, ale ja końca nie widzę. Rozumiem, że dalsza droga to
prostu teren wyprowadzający nas na szczyt” – dodaję. Nieoczekiwanie wkrada się
rozluźnienie. Kolejny wyciąg prowadzę jeszcze na sztywno.
Zaczyna się coraz bardziej
chmurzyć. Podkręcamy jeszcze z Pawłem tempo, nie czekając na drugi zespół.
Wzmógł się wiatr i zaczyna kropić... nie wróży to nic dobrego zwłaszcza
dlatego, że ciągle nie widzimy końca naszej drogi. Deszcz ciągle się wzmaga.
Aby zaoszczędzić czasu nie robimy zmian i idziemy cały czas na lotnej. Zaczyna
robić się niebezpiecznie. Początkowo łatwa grań przechodzi momentami w trudne i
bardzo eksponowane odcinki. Ciągle rosnąca we mnie adrenalina nagle zostaje
przerwana przeszywającym uczuciem zimna. Jestem tylko w krótkim rękawku i cały
mokry. Po chwili, jakby tego było mało, zaczyna padać śnieg. „Śnieg w sierpniu?
Przecież to nie możliwe...” próbuje doszukać się jakiegoś innego wyjaśnienia...
racjonalizuje. Widoczność spada. Opad śniegu co prawda trwa zaledwie kilka
minut, ale znacznie ochładza mój organizm. Zaczynam mieć drgawki. Paweł gna do
przodu resztkami sił i zachęcany moimi słowami: „Napieraj !!!” Co jakiś czas
jego blada przerażona twarz odwraca się w moją stronę, a oczy jakby pytały: „Co
my tu robimy?”. Strach i ciągłe drgawki skutecznie krępowały mi ruchy. Jedynym
moim sprzymierzeńcem okazał się oddech. „Musisz uspokoić oddech, musisz!!!” –
wmawiałem sobie przez cały czas jak swojego rodzaju mantrę. Ściana śniegu po
chwili zamieniła się w deszcz. Wszystko zaczęło płynąć. Przemoczone ubrania,
ciężki sprzęt i nieprzerwane uczucie zimna potęgowały uczucie mojego strachu.
Nagle rozpętała się burza. Pioruny zaczęły ciskać wokoło, a włosy na
przedramionach stawać dęba. Gnamy po grani kolejne wyciągi, bez zabezpieczenia.
Trzystumetrowa ekspozycja nie robi już na mnie większego wrażenia. Z moim
partnerem i całym, na tą chwilę dla mnie, światem łączy mnie tylko skrócona
lina. Co jakiś czas oboje spoglądamy na siebie dodając otuchy i siły, które
zaczynają nas opuszczać. Wśród pojawiający się chwil zwątpienia poprzerywanych
momentami bezsilności i strachu nieoczekiwanie nadchodzi spokój... Nie
nazwałbym tego poddaniem się, ale pogodzeniem z zaistniałą sytuacją. „Mogę tylko
zrobić to, na co mam wpływ. Nic ponadto!”. Z każdym metrem pokonywanej grani,
grzmotem pioruna i wymianą spojrzenia z Pawłem obawa o swoje życie ustępowała
obawie o partnera. „Byle by tylko nie spanikował !!!”.
Po kilkudziesięciu minutach w
tym piekle Paweł dochodzi do pionowego uskoku. Wcięcie w grani wydaje się być
dobrym miejscem na rozpoczęcie wycofu. Deszcz lekko zelżał, a widoczność na
tyle się poprawiła, że z owego uskoku dostrzegamy jakieś 100 metrów niżej
rozległy piarg. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ani w którą stronę powinniśmy
zjeżdżać. Jedno jest pewne – decyzja o wycofie, jest jedyną słuszną. Oby
znaleźć się jak najniżej i zejść z grani oraz pola rażenia wciąż dudniących
piorunów. Zjeżdżamy jakieś 10 metrów z kosówki do świerka. Następnie Paweł zjeżdża
całe 50 metrów w nieznany teren. Linia zjazdu prowadzi bardzo wciętym zacięciem
z kilkoma przewieszonymi progami. Dojeżdżając do jednego z nich krzyczy: „Widzę
kolejne drzewo z którego zjedziemy na piarg”. Słowa te przynoszą ulgę. Zjazd
Pawła trwa długo z powodu ciągle plączącej się liny. „Spokojnie Paweł,
spokojnie, tylko bez paniki” – powtarzam w myślach. Uczucie mojego zimna na
tyle się potęguje, że nie potrafię wpiąć przyrządu zjazdowego do liny.
Kilkakrotne próby przynoszą jednak efekt. Jadę w dół... Najpierw poprzez stromy
i kruchy teren poprzetykany trawami, a następnie przez dwa przewieszone progi.
Dojeżdżam do stanowiska Pawła zrobionego z jednego heksa. Czuję ulgę
zauważając, że zostaje nam jedynie jakieś 20-30 metrów zjazdu do piargu. Wypinam
przyrząd i ciągnę za jedną z końcówek lin w celu jej ściągnięcia i
przygotowania kolejnego zjazdu. Czuję opór, więc przykładam do tego resztki
moich sił. Ani drgnie. Proszę Pawła o pomoc: „Po... po...Pocią... gniemy ra...
razem, t.. to puści !!!”. Z trudem wypowiedziane z zimna słowa spotykają się z
potwierdzeniem Pawła. Ciągniemy oboje – ani drgnie. „No nie!!! Przecież nie
może się to tak skończyć!!! Potrzebujemy jeszcze liny, aby zjechać te
kilkadziesiąt metrów!!! Próbujemy jeszcze raz – bez skutku. Wisząc na
stanowisku szukam wyjścia z tej beznadziejnej i kuriozalnej sytuacji. Wodzę
oczyma po terenie... mam! „Zostało jeszcze jakieś 5metrów liny, jak się
naciągnie będzie więcej. Odwiążę supły i zjedziemy ile się da na tamto żeberko”
– poczułem znowu moc. „A co z liną?” – pyta zaniepokojony Paweł. „Trudno...
zostawiamy... życie jest ważniejsze” – odpowiadam bez namysłu. Tak też robimy.
Zjeżdżam pierwszy. Najpierw robię spore wahadło... czuję jak lina się napina...
następnie zjeżdżam na ile mi lina pozwoli na wskazane wcześniej żeberko.
Wypinam się... Kolej na Pawła. Ostrożnie schodzę kruchym dwójkowym żeberkiem
kilka metrów w dół, do pionowego może dziesięciometrowego uskoku dzielącego nas
od piargu. „I co teraz?” – pytam sam siebie. Wiążę prawie wszystkie pętle jakie
mamy i haczę o jakiś lekko wystający o dziwo nie kruchy ząb skalny. „Będziemy
musieli zejść z prusem po pętlach i je zostawić, trudno...”. Najpierw schodzi
Paweł a ja pilnuję, aby pętle nie zeskoczyły z wątpliwego ząbka. Potem kolej na
mnie... Uff... jestem na dole.
Skrajnie zmęczeni, przemoczeni,
a zarazem odwodnieni pakujemy sprzęt i postanawiamy zejść piargiem na dół. W
międzyczasie deszcz przestaje padać. Co jakiś czas schodzą małe kamienne
lawiny, tak więc musimy trzymać się blisko siebie. Nie wiemy w którym kierunku
idziemy, ani czy piarg ten nie jest podcięty jakimś progiem. Dochodzimy do
brzegu lasu zauważając czerwone kropki na kamieniach. „To musi być szlak
zejściowy” – dochodzimy oboje do podobnego wniosku. Przy rozstaju dróg w labiryncie
ścieżek, bądź tego co je przypomina odbijamy w prawo. Po kilkudziesięciu
metrach uwagę naszą myli wolno leżący kamień, oczywiście z czerwoną plamką,
której bacznie wypatrywaliśmy. Schodzimy w dół jakieś 40 minut, gubiąc
kilkakrotnie ścieżkę i wracając na nią. Wszystko to w terenie bardzo stromym i
kruchym. Ogarnia nas zaskoczenie, kiedy docieramy nad ogromny próg, podcinający
zbocze którym schodziliśmy. Miał może ze 100 metrów wysokości. „Musimy się
wrócić do momentu w którym po raz ostatni widzieliśmy zaznaczony szlak tzn. do
rozstaju dróg” – powiedziałem zrezygnowany. Paweł w milczeniu potwierdził
skinieniem głowy. W drodze powrotnej orientuje się, że mam w plecaku kilka
żelek owocowych. Smakowały jak nigdy dotąd. Dochodząc do wyznaczonego punktu przychodzi
mi do głowy jakże pomijany przez nas w dniu dzisiejszym temat jak czas. „Która
jest godzina?” – pytam z niepokojem, chcąc usłyszeć w miarę uspokajającą mnie
odpowiedz. „18:45 !!!” – odpowiada Paweł równie zaskoczony jak ja. „Jak szybko
nie znajdziemy drogi zejściowej będziemy musieli wezwać pomoc” – przypomina mi
się akcja na Żebrze Czecha, z którego śmigło ściągało nas po wypadku w zimie.
Na rozstaju dróg szukamy
wskazówki – którędy? Paweł wypatruje strzałkę skierowaną prosto w dół stromym,
żlebem. Nie tylko ja miałem wrażenie, że jest on podcięty jakimś progiem.
Jednakże jeśli strzałka wskazuje na żleb to idziemy, szkoda czasu. Schodzimy
ostrożnie, co jakiś czas trącając kilka kamieni w dół. Próg okazał się zaledwie
dwumetrowy, co nas nie tyle zaskoczyło co bardzo ucieszyło. Wychodząc ze żlebu
Paweł dostrzega spory ciek wodny. Oboje byliśmy tak spragnieni, że nie
potrafiliśmy się oprzeć. Wypiłem chyba półtorej litra, a smak tej wody na długo
pozostanie w mojej pamięci. Pozostała część drogi wydawała się już spacerem i
taka też była. Choć mieliśmy do pokonania jeszcze zejście w dno doliny po
stromym, mokrym i śliskim leśnym terenie droga nie dłużyła się. Chwile uśmiechu
spowodowanego faktem, iż udało nam się, żyjemy, zostały przerwane niepokojem: „Ciekawe
jak sobie Tomek z Grześkiem poradzili?” Niepokój nam wzrastał z każdą próbą
wykonania połączenia telefonicznego... „Abonent ma wyłączony telefon, lub jest
poza zasięgiem”... Z duszą na ramieniu docieramy na biwak. Nagle z za budynku
toalety wyłaniają się uśmiechnięte twarze chłopaków... wszyscy cieszymy się jak
dzieci...
W toalecie nawiązuje ze
mną rozmowę Czech. Pytał się skąd jesteśmy i co dzisiaj robiliśmy i czy nas
złapała burza. Nakreśliłem mu obraz naszej dzisiejszej przygody. Nigdy nie
zapomnę jego miny, kiedy próbował dojść do wewnętrznego poczucia, czy aby
dobrze mnie zrozumiał. Na koniec dodałem: „Wczoraj byliśmy też na
Grossgloknerze granią Studl".
W tym samym
dniu postanowiliśmy, że wracamy do domu. Atmosferę ciszy i refleksji każdego z nas
nad dzisiejszą przygodą próbowaliśmy przerwać żartem, który niejako miał
niwelować wciąż jeszcze obecne napięcie:
-
Ja poniżej „piątki” nie idę...
-
Na mniej niż dziesięć wyciągów to
nie ma co uderzać...
-
Wbijmy się gdzieś tutaj w
ścianę...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz