czwartek, 15 września 2011

Nieoczekiwany zwrot akcji


Wysokie Tatry, 29.01.2011


To miał być przyjemny dwudniowy wypad w Tatry. Pomysły kłębiły się w głowie. Czym bliżej weekendu adrenalina rosła. W piątek wieczorem spotykam się z Kilerem w Zakopanym. Z plecakami wypchanymi do granic możliwości i sporą dawką dobrego humoru idziemy do Betlejemki. Niebo pełne gwiazd i skrzypiący śnieg pod nogami dopełniają nastroju. Na Hali meldujemy się o 21:30. Ja się posilam, a Paweł wokół chaty goni foty ponad godzinę. Myśl o jutrzejszym dniu powoduje, że nie mogę zasnąć.
Rano pobudka o 6:00. Szybkie śniadanie i herbata z wkładką. Na termometrze: -11 st. Rześko. Na Halę dochodzi Tomek. Razem około godziny 7:00 wychodzimy w stronę Granatów. Początkowo idzie się dość dobrze. Ściecha wydeptana przez tłumy. Przechodzimy przez Czarny Staw krasnalim chodem. W okolicach kierunkowskazu ściecha się kończy, a zaczyna torowanie. Kilerus jak zwykle gna przed siebie, a Tomek, pierdoli się gdzieś w kosówkach. Ja bez ochraniaczy próbuje przedostać się przez bardzo sypki śnieg sięgający po kolana ograniczając wsypywanie się puchu do środka. W międzyczasie widzimy kilka zespołów wbijających się w drogi Potoczka, 114, i Środkowe Żebro. Idąc żlebem obserwujemy przebieg naszej dzisiejszej drogi: Żebra Czecha.



Podchodzimy pod pierwszy wyciąg – wygodna półka, szybkie stanowisko. Paweł postanawia prowadzić, ja asekuruje. Szuka dogodnego wejścia w żebro. Pierwszy wyciąg to niby tylko II, a potem III, ale zimą wszystko inaczej wygląda. Próbuje najpierw z prawej strony – nie da rady. Przechodzi na lewą stronę stanowiska. Trawersem wchodzi w lekko eksponowany teren. Załóż przelot – mówię. Tomek żartuje, że się z wariatami nie wiąże. Paweł podchodzi jeszcze ciut wyżej, próbuje pewnie osadzić dziaby, aby spokojnie założyć przelot. Nagle dziaba mu wylatuje... leci... odruchowo blokuje linę... pierdul... kurva mać!!! Po około 5-6 metrowym locie spadł poniżej półki na której staliśmy... Chwila ciszy... Cichy jęk i grymas na twarzy Pawła... Na szczęście wpadł w nawiany puch, który trochę zamortyzował upadek. Nic ci nie jest, wszystko ok.? Tak, ale trochę mnie lewy staw skokowy boli. Zaraz przejdzie... Po chwili się zbiera: „Już ok... przeszło... idziemy dalej”. Pytam jeszcze z niepokojem: „Jesteś pewny, że wszystko ok.?”. W odpowiedzi słyszę: „Luuuz, ale było mrocznie”.

Kilerus prowadzi pierwszy wyciąg i montuje stanowisko z kilku stałych haków. Teren lekko eksponowany. Wychodzi słońce. Robi się nieco cieplej. Drugi wyciąg prowadzi Tomek. Oczywiście montuje się w letni wariant z czwórkowym, eksponowanym wywinięciem. Znika za załamaniem. Po chwili słychać liczne kur.y. Prosi o czujna asekurację. Słychać głos wbijanego haka, a następnie dość szybko wyciągana lina. W międzyczasie z Pawłem rozmawiamy o locie i sporej ilości szczęścia. Humory dopisują. Nagle słyszymy mam auto! Kolejny idzie Kilerus. Znika za wywinięciem – słyszę kolejne dawki obelg i wulgaryzmów. „Jak ja to mam przejść!!!” – krzyczy. Znacznie powyżej słychać Tomka: „Klinuj dziaby w szczelinie! Innej możliwości nie ma. Tylko się nie spierd.l, mam bardzo słabe stanowisko!!!”. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Po chwili słyszę: „Krzysiek, możesz iść”. Szybki demontaż stanowiska i wchodzę w kluczowe miejsce na wyciągu. Faktycznie grubo. Nie dość, że kant jest bardzo eksponowany to nie ma za co zaczepić dziaby. Próbuję ogarnąć temat wzrokiem. Widzę dobry stopień na wysokości klatki piersiowej, próbuje znaleźć kluczową szczelinę. Jest za wywinięciem. Klinuje najpierw jedną dziabę, lekko się rozpieram i podciągam. Teraz druga dziaba, montuje raka na krawądce i przenoszę na niego cały ciężar. Wbijam dziaby powyżej – wstaje... poszło. Dochodzę łatwym polem śnieżnym do stanowiska. Paweł przenosi stanowisko z trzech punktów pod komin.
Tomek prowadzi, Paweł asekuruje, a ja focę. Problem z V kominem jest gruby. Ciężko zastartować... wszędzie małe krawątki, a w rakach na tarcie się idzie średnio. Potem trzy stałe haki i górna część 6-7metrowego komina w miarę prosta – teren za IV. Tomek ma problemy ze startem – udało się, wpina się do haka. Idzie dalej – dziaby zaczepiają mu się o ekspresa – klnie, żartuje, coś mówi do siebie. Mamy ubaw na stanowisku. „Ale jest psychol” – stwierdza Paweł!!! 



Prowadzący robi jeszcze dwa przeloty i wychodzi z komina. Wychodząc zrzuca szereg kawałków lodu i śniegu. Jeszcze mu się sprzątać zachciało!!! – grubo. Po chwili słyszymy – mam auto. Rusza Paweł. Komin poszedł mu podobnie jak Tomkowi, chwila zastanowienia, kilka przymiarek i w górę. Kolej na mnie. Podchodzę pod komin. Faktycznie mrocznie. Zaczepiam dziaby o krawątki. Podciągam się i lokuję raka na pewnym stopniu. Wypinam przelot z haka. Dalej jest nieco prościej. Kolejny moment to rozpórka prawie w szpagacie i demontaż mocno zatartego tricama. Sam nie póści – próbuję jebadełkiem i nic. Potem dziabką. Cały czas w cholernym rozkroku i wisząc na jednej dziabie. Puścił! Wychodzę z komina. Paweł siedzi przy stanowisku, a Tomasz już poszedł na żywca dalej. Do przełęczy jeszcze kawał drogi w terenie I-II. Paweł zaczyna narzekać na ból nogi. Zawsze noszę przy sobie środki przeciwbólowe, ale tym razem zapomniałem – zostały w Betlejemce. No cóż, jakoś musimy dojść do Żółtej Przełęczy, a potem zjedziemy na tyłkach.
Postanawiamy iść na lotnej. Ja tym razem prowadzę. Idziemy dość wolno. Co jakiś czas Paweł przystaje i narzeka na nogę. Po chwili zauważam, że stan nogi się bardzo szybko pogarsza. Nie może już na niej stanąć. Teren nie wydaje się banalny. Zakładam stanowisko i ściągam Pawła do siebie. Idzie wolno i niepewnie. Grymas bólu na jego twarzy mówi sam za siebie. „Musimy jakoś tam dojść” – racjonalizuje sytuację. „Idę, asekuruj mnie”. Zatrzymuje się pod 3metrowym progiem i chwilę się nad nim męczę. Wchodzę na eksponowany teren. Zakładam dwa przeloty. Dochodzę do wygodnej półki i zakładam stanowisko. Ściągam Pawła. Po chwili słyszę jęki Pawła: „Już nie mogę, opuść mnie do poprzedniego stanowiska”. Jeszcze trochę – masz do mnie jakieś 6-8 metrów, dasz radę. Paweł wchodzi na eksponowany kawałek żebra. Idzie na kolanach, wbijając jednocześnie czekany i podciągając się na nich. Dochodzi do mnie i zwija się z bólu. 



„Co robimy?” – pytam, choć znam odpowiedź. „No, chyba dzwonimy” – odpowiada cichym i przygnębionym głosem. Jeszcze raz sprawdzam aktualne nasze położenie. Do przełęczy zostało nam jakieś 50-70metrów trudnego I-II terenu. W takim tempie przed zmrokiem tam nie dojdziemy. Zjazd z żebra nie wchodzi w rachubę, gdyż mamy tylko jedną żyłę 50m, a więc 25m zjazdu. Gdybyśmy mieli jeszcze jedną żyłę, którą zabrał Tomek może moglibyśmy się pokusić o zjazd, ale co dalej? Robi się już późno, słońce powoli zachodzi za ścianę Kościelca. Decyzja może być tylko jedna – dzwonimy do TOPR-u.
Paweł dzwoni i tłumaczy okoliczności zdarzenia i aktualne położenie. Dostajemy instrukcje. Chowamy wszystkie luźne rzeczy, rozwiązujemy się, chowamy dziabki. Jesteśmy przypięci tylko do stanowiska i czekamy... Po 15 minutach słyszymy śmigło, wyciągamy ręce do góry na znak, iż potrzebujemy pomocy. Śmigłowiec zbliżył się do nas na jakieś 20 metrów. Wokół zrobiło się siwo!!! Podmuch był tak duży, że zapierał dech w piersiach. Kawałki śniegu cięły po twarzy. Ratownik został opuszczony na wyciągarce. Krótka wymiana zdań co do rannego. Najpierw zabrany został Paweł, a chwilę po tym wisiałem na wyciągarce i spoglądałem na oddalającą się półkę na której jeszcze chwilę temu staliśmy. W śmigłowcu było na tyle głośno, że nie rozmawialiśmy. Paweł siedział ze zwieszoną głową i wyglądał przez małe okienko. Po wylądowaniu Pawła zabrano do karetki, a ja złożyłem krótkie wyjaśnienie co do przebiegu całego zdarzenia.
Potem musiałem wrócić się na Halę Gąsienicową do Betlejemki po nasze rzeczy. Totalnie zmęczony musiałem znaleźć w sobie jeszcze pokłady siły, aby spakować nasze rzeczy, znieść do samochodu, odebrać Pawła ze szpitala i zawieść go do Krakowa. Tak też zrobiłem. O godzinie 21:00 byłem w szpitalu. Na szczęście okazało się, że Pawłowi nic poważnego się nie stało. Po zdjęciu RTG stwierdzono skręcenie stawu skokowego. Nasz dzień zakończył się wspólnym posiłkiem przygotowanym przez narzeczoną Pawła o godzinie 1:00 w Krakowie. To był długi dzień...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz