Wysokie Taury, 13-14
sierpień 2011
Pomysł
ponownego uderzenia na najwyższy szczyt Austrii chodził mi po głowie od momentu
wycofu spod szczytu tj. ponad rok temu - http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9877.
Tym razem cel pozostał ten sam, zmieniła się jedynie droga. Alternatywą ze względów pogodowym miał być rejon wspinaczkowy Hollental. Plany wyjazdu nieznacznie pokrzyżowało ostatnie „świńskie” wydarzenie, po którym moja noga, choć cała, przybrała wszystkie kolory tęczy. Z godnością przyjąłem tytuł: „Granitowego Kuglarza”. Ale po kolei:
Tym razem cel pozostał ten sam, zmieniła się jedynie droga. Alternatywą ze względów pogodowym miał być rejon wspinaczkowy Hollental. Plany wyjazdu nieznacznie pokrzyżowało ostatnie „świńskie” wydarzenie, po którym moja noga, choć cała, przybrała wszystkie kolory tęczy. Z godnością przyjąłem tytuł: „Granitowego Kuglarza”. Ale po kolei:
Haba-haba-haba
!!!
W sb 13.08 o
godzinie 4:00 wyjeżdżamy z Żywca w składzie: Killerus, Grzesiek, Tomek i ja.
Droga mija w zaskakująco wesołej atmosferze. Po południu lądujemy w Kals i
zaczynamy pakowanie. Ze względu na brak miejsc w Studlhutte, bierzemy śpiwory i
namioty co zdecydowanie wydłuża w czasie dojście do schroniska. Mimo to dochodzimy
do schronu w 2 godziny. Okazuje się jednak, iż mamy szansę na nocleg w budynku
za schronem z czego ochoczo korzystamy.
Pobudka. Godzina 3:30. Szybkie pakowanie, dwa łyki
gorącej herbaty. Wyruszamy o godzinie 4:15. Szybko podchodzimy na lodowiec i
się wiążemy liną. Kiedy szpeimy się na przełączce zaczyna świtać. Idziemy w
dwóch zespołach: pierwszy idę ja z Killerusem, a następnie Grzesiek z Tomkiem.
Droga mija zadziwiająco szybko.
Mijamy po drodze 2-3 zespoły. Wraz z
nabieraniem wysokości robi się coraz jaśniej. Przy Breakfast Place robimy kilkunasto minutowy odpoczynek, zaczyna robić się
kolejka do zacięcia za III. Mijamy kolejny zespół. Dalsza droga prowadzi
zazwyczaj granią, obchodząc liczne turnie czasami znacznie eksponowanymi
trawersami. Droga w trudniejszych miejscach jest obita, a nawet zaporęczowana,
tak więc zabrany przez nas zestaw kości i trzy friendy zazwyczaj pozostają w
szpejarkach. Po drodze wyprzedzają nas dwa zespoły z przewodnikami. Tutejsze
zwyczaje, jak się potem okazuje, nakazują chodzenie wyprzedzającego po
wyprzedzanym. Ta nadzwyczaj zaskakująca dla nas sytuacja powoduje oburzenie i
zwykły wkurw objawiajacy się licznymi bluźnierstwami. To nieco odbiera nam
radość wejścia na szczyt, na którym meldujemy się po 5 godz. i 40 min od wyjścia
ze schronu. Po chwili dochodzą do nas Grzesiek i Tomek. Na kopule szczytowej
nie ma gdzie usiąść. Dziesiątki ludzi robi zdjęcia, gada, śmieje się i krzyczy. Pies liże sobie sprzęt. Mrok!!!
Uwielbiam mistycyzm w górach.
Po około 30
minutach zaczynamy akcję „schodzenie”. Robi się zator. Nie dość, żę szereg
ludzi wychodzi na szczyt drogą normalną to zdecydowana większość chce zejść.
Deptają sobie po głowach, przepychają, plączą liny. Kolejka do stanowiska nie
działa na zasadzie kultury osobistej tylko zasady kto ma większą dupę. Zaczyna
się robić naprawdę nieprzyjemnie. Ludzie chodzą sobie po głowach w sporej
ekspozycji. Helikopter krąży węsząc wypadek. Po kilkudziesięciu minutach udaje
nam się wejść na niższy wierzchołek Kleinglocknera, z którego zejście idzie nam
dość sprawnie. Zniesmaczeni, wściekli i obrzydzeni rozmiarem przeludnienia
dochodzimy do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte gdzie robimy
krótki popas. Następnie schodzimy do Studlhutte na wyżere. W tym samym dniu schodzimy na dół do Kals i
grzecznie podążamy w kierunku Hollentalu, gdzie czeka nas już tylko lightowe
wspinanie skałkowe...
cdn...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz