poniedziałek, 19 września 2011

ZEMSTA GRANITOWEGO KUGLARZA, CZYLI 200% NORMY


Wysokie Taury, 13-14 sierpień 2011




Pomysł ponownego uderzenia na najwyższy szczyt Austrii chodził mi po głowie od momentu wycofu spod szczytu tj. ponad rok temu - http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9877.



Tym razem cel pozostał ten sam, zmieniła się jedynie droga. Alternatywą ze względów pogodowym miał być rejon wspinaczkowy Hollental. Plany wyjazdu nieznacznie pokrzyżowało ostatnie „świńskie” wydarzenie, po którym moja noga, choć cała, przybrała wszystkie kolory tęczy. Z godnością przyjąłem tytuł: „Granitowego Kuglarza”. Ale po kolei:

Haba-haba-haba !!!




W sb 13.08 o godzinie 4:00 wyjeżdżamy z Żywca w składzie: Killerus, Grzesiek, Tomek i ja. Droga mija w zaskakująco wesołej atmosferze. Po południu lądujemy w Kals i zaczynamy pakowanie. Ze względu na brak miejsc w Studlhutte, bierzemy śpiwory i namioty co zdecydowanie wydłuża w czasie dojście do schroniska. Mimo to dochodzimy do schronu w 2 godziny. Okazuje się jednak, iż mamy szansę na nocleg w budynku za schronem z czego ochoczo korzystamy.




Pobudka. Godzina 3:30. Szybkie pakowanie, dwa łyki gorącej herbaty. Wyruszamy o godzinie 4:15. Szybko podchodzimy na lodowiec i się wiążemy liną. Kiedy szpeimy się na przełączce zaczyna świtać. Idziemy w dwóch zespołach: pierwszy idę ja z Killerusem, a następnie Grzesiek z Tomkiem. Droga mija zadziwiająco szybko. 





Mijamy po drodze 2-3 zespoły. Wraz z nabieraniem wysokości robi się coraz jaśniej. Przy Breakfast Place robimy kilkunasto minutowy odpoczynek, zaczyna robić się kolejka do zacięcia za III. Mijamy kolejny zespół. Dalsza droga prowadzi zazwyczaj granią, obchodząc liczne turnie czasami znacznie eksponowanymi trawersami. Droga w trudniejszych miejscach jest obita, a nawet zaporęczowana, tak więc zabrany przez nas zestaw kości i trzy friendy zazwyczaj pozostają w szpejarkach. Po drodze wyprzedzają nas dwa zespoły z przewodnikami. Tutejsze zwyczaje, jak się potem okazuje, nakazują chodzenie wyprzedzającego po wyprzedzanym. Ta nadzwyczaj zaskakująca dla nas sytuacja powoduje oburzenie i zwykły wkurw objawiajacy się licznymi bluźnierstwami. To nieco odbiera nam radość wejścia na szczyt, na którym meldujemy się po 5 godz. i 40 min od wyjścia ze schronu. Po chwili dochodzą do nas Grzesiek i Tomek. Na kopule szczytowej nie ma gdzie usiąść. Dziesiątki ludzi robi zdjęcia, gada, śmieje się  i krzyczy. Pies liże sobie sprzęt. Mrok!!! Uwielbiam mistycyzm w górach. 



Po około 30 minutach zaczynamy akcję „schodzenie”. Robi się zator. Nie dość, żę szereg ludzi wychodzi na szczyt drogą normalną to zdecydowana większość chce zejść. Deptają sobie po głowach, przepychają, plączą liny. Kolejka do stanowiska nie działa na zasadzie kultury osobistej tylko zasady kto ma większą dupę. Zaczyna się robić naprawdę nieprzyjemnie. Ludzie chodzą sobie po głowach w sporej ekspozycji. Helikopter krąży węsząc wypadek. Po kilkudziesięciu minutach udaje nam się wejść na niższy wierzchołek Kleinglocknera, z którego zejście idzie nam dość sprawnie. Zniesmaczeni, wściekli i obrzydzeni rozmiarem przeludnienia dochodzimy do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte gdzie robimy krótki popas. Następnie schodzimy do Studlhutte na wyżere.  W tym samym dniu schodzimy na dół do Kals i grzecznie podążamy w kierunku Hollentalu, gdzie czeka nas już tylko lightowe wspinanie skałkowe...

cdn...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz