czwartek, 15 września 2011

Akcja pod Wantą

Tatry Zachodnie, 21 maj 2011


DŁUGOŚĆ:            520 m
DENIWELACJA:        172 m (-158; +14)
WYSOKOŚĆ OTWORU:    1793,3 m n.p.m.
POŁOŻENIE OTWORU:   Dolina Miętusia, Kocioł Litworowy.

PODSUMOWANIE: Jedna z najczęściej odwiedzanych jaskiń tatrzańskich. Popularność zawdzięcza głównie 45-metrowej studni o dużej kubaturze zwanej Dzwonem. Od tej formacji bierze nazwę drugie miano jaskini – Litworowy Dzwon.

OPIS JASKINI: Jaskinia o rozwinięciu pionowym, typu awenowego. Przy otworze znajduje się zaklinowana płyta, od której pochodzi nazwa jaskini. Na obraz jaskini składa się kilka studni, największą z nich jest Dzwon, który jednocześnie stanowi salę o podstawie 16 x 30 metrów przy wysokości 25 metrów. Z dna sali pomiędzy wantami tworzącymi zawalisko prowadzi droga do dawnego najniższego punktu jaskini (-151 m). Boczne odgałęzienie w zawalisku prowadzi poprzez komin i studnię do kolejnego zawaliska. Znajduje się tu obecnie najniższy punkt jaskini.
W jaskini wyeksplorowano liczne kominy, biorące często początek w stropach studni. Jeden z nich, usytuowany w pobliżu studni wejściowej prowadzi do najwyższego punktu jaskini.

Źródło: www.sktj.pl



Wyjazd z BB dość późno, bo o 4:30. Prognozy na sobotę nie zadowalające. W składzie: Tomek, Marcin, Staszej i ja zawijamy jeszcze po Piotrka do Kęt. Droga mija nad wyraz szybko, obyło się bez rzygania. W Kirach meldujemy się ok. 7:00.

Podchodzimy najpierw zielonym, by następnie czarnym odbić w Dolinę Miętusią. Jest ciepło i duszno. Z Przysłopu Miętusiego kierujemy się niebieskim w stronę Kobylarzowego Żlebu. Na Czerwonym Grzbiecie dopada nas gwałtowny, lecz krótki deszcz i grad. Kiedy reszta zespołu zmaga się w żlebie, razem z Tomkiem szukamy otworu. Obyśmy zdążyli przed ulewą, która wisi w powietrzu. Schodzimy kilkadziesiąt metrów i penetrując między kosówkami znajdujemy otwór. Reszta ekipy dochodzi.


 

Pierwszy zjeżdża Marcin, który będzie poręczował. Za nim jedzie Staszek. Kiedy uporałem się ze sprzętem i przypomniałem zasady jego obsługi podczas przepinek, przyszła kolej na mnie. Najpierw stromą pochylnią w głąb otworu. Tu przepinam się dwukrotnie. Potem zjazd do pierwszej sali – może jakieś 20 metrów. Sala jest bardzo ładna i częściowo oświetlana światłem dziennym.



Następnie idę przez rumowisko kamieni by wpełznąć pod wantę. W tym miejscu muszę ściągnąć plecak, bo się nie mieszczę. Wychodząc spod wanty zauważam Staszka przed pionowym kominem. 



 Marcin już jest w środku. Nagle spod nogi wysuwa mi się kamień wielkości głowy. Próbuje go zatrzymać druga nogą ale nie daję rady. Szubko nabiera prędkości i zmierza w stronę Staszka. „Kamień!!! Kamień, kurva!!!” –krzyczę. Staszek próbuje go zatrzymać nogą, ale był już na tyle rozpędzony, że noga mu odskoczyła na bok. Ze sporą prędkością wpadł do komina w którym był Marcin. Chwila ciszy przerywana była dudnieniem spowodowanym odbijaniem się kamienia od ścian komina. Chwila trwała wiecznie. Po kilku sekundach z niepewnie wołam Marcina: „Jesteś cały?!”. Z niecierpliwością i dozą nadziei czekam na odpowiedź. Tak, wszystko ok. Ulga... W kominie kamień zaczął się odbijać. Marcin instynktownie odskoczył w jedną stronę i cudem uniknął trafienia. Jebana kruszyzna. Szczerze miałem już dosyć...

Kolejna przepinka i jestem w dość ciasnym kominie, który z biegiem poszerza swój przekrój. Ciągle dręczyło mnie pytanie, jak on w nim minął się z tym głazem? Zjazdu było może jakieś 30 metrów z kolejnymi przepinkami. Miejscami dość wąsko. Potem komin się rozgałęzia. Początkowo Marcin myli i próbuje znaleźć batinoxy nie w tym kominie. Czekamy...



Stanowisko do zjazdu do głównego dzwonu zbudowane jest z dwóch punktów. Chłopcy zjechali... czas na mnie. Przepinam się do zjazdu i zerkam w dół. Dopalam czołówką i nic nie widzę... tylko mrok. Zjeżdżam kilka metrów i powtarzam eksperyment. Na dnie widzę ledwo dostrzegalne kropki światła – „łożesz kurva – mrok!” – powtarzam sentencję pod nosem i jadę w dół. Studnia powoli zaczyna się poszerzać, a światła czołówek chłopców są coraz wyraźniejsze. Po jakiś 50 metrach ląduję na dnie. Dzwon jest ogromny...


 
Zostawiamy tam rzeczy i szukamy jeszcze jednej studni, aby zejść na dno jaskini. Kolejna studnia jest już bardzo wąska. Zjeżdżamy jakieś 20metrów, a potem jeszcze trochę czołgania. Najniższy pkt osiągnięty. Wracamy do Dzwonu.

W dzwonie krótki melanż... chłopcy gotują... ja coś próbuję sfocić. Robi się zimno i czas wracać. Niewątpliwie podczas powrotu będzie mi baaardzo ciepło. I tak rzeczywiście jest. Przy pokonywaniu Dzwonu pot kapie ni spod kasku, a światła czołówek kumpli nie chcą tak szybko się oddalać:) Powrót musi trwać...

Kiedy wyszliśmy z otworu zastaliśmy słońce. 



Chłopcy wymyślili, że aby się nie wracać tą samą drogą zrobimy zjazd z Progu Litworowego. 



Marcin twierdził, że jest tam jedynie 110 metrów zjazdu i są stanowiska. Okazało się, iż zjazdu było jakieś 180m i kilkakrotnie brakowało nam liny. Cała akcja trwała w nieskończoność. Z jaskini wyszliśmy około 16, a Próg puścił nas dopiero przed 21. Jeszcze tylko droga w ciemnościach przez las i oczekiwanie na spotkanie z niedźwiedziem. W domu byłem o 1:30. 


2 komentarze:

  1. świetne zdjęcia, fajna jaskinia dobrze sobie przypomnieć :D też to robiłem ze zjazdem progiem i dokładnie to samo, miało być hop siup a wróciłem po północy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Zapraszam do obejrzenia czegoś z zakładki "Filmy"

      Pozdrawiam
      KT

      Usuń