Tatry Zachodnie, 21 maj 2011
DŁUGOŚĆ:
520 m
DENIWELACJA:
172 m (-158; +14)
WYSOKOŚĆ OTWORU:
1793,3 m n.p.m.
POŁOŻENIE OTWORU:
Dolina Miętusia, Kocioł Litworowy.
PODSUMOWANIE: Jedna z najczęściej odwiedzanych jaskiń
tatrzańskich. Popularność zawdzięcza głównie 45-metrowej studni o dużej
kubaturze zwanej Dzwonem. Od tej formacji bierze nazwę drugie miano jaskini –
Litworowy Dzwon.
OPIS JASKINI: Jaskinia o rozwinięciu pionowym, typu
awenowego. Przy otworze znajduje się zaklinowana płyta, od której pochodzi
nazwa jaskini. Na obraz jaskini składa się kilka studni, największą z nich jest
Dzwon, który jednocześnie stanowi salę o podstawie 16 x 30 metrów przy
wysokości 25 metrów. Z dna sali pomiędzy wantami tworzącymi zawalisko prowadzi
droga do dawnego najniższego punktu jaskini (-151 m). Boczne odgałęzienie w
zawalisku prowadzi poprzez komin i studnię do kolejnego zawaliska. Znajduje się
tu obecnie najniższy punkt jaskini.
W jaskini wyeksplorowano liczne kominy, biorące
często początek w stropach studni. Jeden z nich, usytuowany w pobliżu studni
wejściowej prowadzi do najwyższego punktu jaskini.
Źródło: www.sktj.pl
Wyjazd z BB dość późno, bo
o 4:30. Prognozy na sobotę nie zadowalające. W składzie: Tomek, Marcin, Staszej
i ja zawijamy jeszcze po Piotrka do Kęt. Droga mija nad wyraz szybko, obyło się
bez rzygania. W Kirach meldujemy się ok. 7:00.
Podchodzimy najpierw zielonym, by następnie czarnym
odbić w Dolinę Miętusią. Jest ciepło i duszno. Z Przysłopu Miętusiego kierujemy
się niebieskim w stronę Kobylarzowego Żlebu. Na Czerwonym Grzbiecie dopada nas
gwałtowny, lecz krótki deszcz i grad. Kiedy reszta zespołu zmaga się w żlebie,
razem z Tomkiem szukamy otworu. Obyśmy zdążyli przed ulewą, która wisi w
powietrzu. Schodzimy kilkadziesiąt metrów i penetrując między kosówkami
znajdujemy otwór. Reszta ekipy dochodzi.
Pierwszy zjeżdża Marcin,
który będzie poręczował. Za nim jedzie Staszek. Kiedy uporałem się ze sprzętem
i przypomniałem zasady jego obsługi podczas przepinek, przyszła kolej na mnie.
Najpierw stromą pochylnią w głąb otworu. Tu przepinam się dwukrotnie. Potem
zjazd do pierwszej sali – może jakieś 20 metrów. Sala jest bardzo ładna i
częściowo oświetlana światłem dziennym.
Następnie idę przez
rumowisko kamieni by wpełznąć pod wantę. W tym miejscu muszę ściągnąć plecak,
bo się nie mieszczę. Wychodząc spod wanty zauważam Staszka przed pionowym
kominem.
Marcin już jest w środku. Nagle spod nogi wysuwa mi się kamień
wielkości głowy. Próbuje go zatrzymać druga nogą ale nie daję rady. Szubko
nabiera prędkości i zmierza w stronę Staszka. „Kamień!!! Kamień, kurva!!!”
–krzyczę. Staszek próbuje go zatrzymać nogą, ale był już na tyle rozpędzony, że
noga mu odskoczyła na bok. Ze sporą prędkością wpadł do komina w którym był
Marcin. Chwila ciszy przerywana była dudnieniem spowodowanym odbijaniem się
kamienia od ścian komina. Chwila trwała wiecznie. Po kilku sekundach z niepewnie
wołam Marcina: „Jesteś cały?!”. Z niecierpliwością i dozą nadziei czekam na
odpowiedź. Tak, wszystko ok. Ulga... W kominie kamień zaczął się odbijać.
Marcin instynktownie odskoczył w jedną stronę i cudem uniknął trafienia. Jebana
kruszyzna. Szczerze miałem już dosyć...
Kolejna przepinka i jestem
w dość ciasnym kominie, który z biegiem poszerza swój przekrój. Ciągle dręczyło
mnie pytanie, jak on w nim minął się z tym głazem? Zjazdu było może jakieś 30
metrów z kolejnymi przepinkami. Miejscami dość wąsko. Potem komin się
rozgałęzia. Początkowo Marcin myli i próbuje znaleźć batinoxy nie w tym
kominie. Czekamy...
Stanowisko do zjazdu do
głównego dzwonu zbudowane jest z dwóch punktów. Chłopcy zjechali... czas na
mnie. Przepinam się do zjazdu i zerkam w dół. Dopalam czołówką i nic nie
widzę... tylko mrok. Zjeżdżam kilka metrów i powtarzam eksperyment. Na dnie
widzę ledwo dostrzegalne kropki światła – „łożesz kurva – mrok!” – powtarzam
sentencję pod nosem i jadę w dół. Studnia powoli zaczyna się poszerzać, a
światła czołówek chłopców są coraz wyraźniejsze. Po jakiś 50 metrach ląduję na
dnie. Dzwon jest ogromny...
Zostawiamy tam rzeczy i
szukamy jeszcze jednej studni, aby zejść na dno jaskini. Kolejna studnia jest
już bardzo wąska. Zjeżdżamy jakieś 20metrów, a potem jeszcze trochę czołgania.
Najniższy pkt osiągnięty. Wracamy do Dzwonu.
W dzwonie krótki melanż...
chłopcy gotują... ja coś próbuję sfocić. Robi się zimno i czas wracać.
Niewątpliwie podczas powrotu będzie mi baaardzo ciepło. I tak rzeczywiście
jest. Przy pokonywaniu Dzwonu pot kapie ni spod kasku, a światła czołówek
kumpli nie chcą tak szybko się oddalać:) Powrót musi trwać...
Kiedy wyszliśmy z otworu zastaliśmy słońce.
Chłopcy
wymyślili, że aby się nie wracać tą samą drogą zrobimy zjazd z Progu
Litworowego.
Marcin twierdził, że jest tam jedynie 110 metrów zjazdu i są
stanowiska. Okazało się, iż zjazdu było jakieś 180m i kilkakrotnie brakowało
nam liny. Cała akcja trwała w nieskończoność. Z jaskini wyszliśmy około 16, a
Próg puścił nas dopiero przed 21. Jeszcze tylko droga w ciemnościach przez las
i oczekiwanie na spotkanie z niedźwiedziem. W domu byłem o 1:30.
świetne zdjęcia, fajna jaskinia dobrze sobie przypomnieć :D też to robiłem ze zjazdem progiem i dokładnie to samo, miało być hop siup a wróciłem po północy
OdpowiedzUsuńDzięki! Zapraszam do obejrzenia czegoś z zakładki "Filmy"
UsuńPozdrawiam
KT