niedziela, 13 listopada 2011

Refleksja nad skowronkiem

Nie jestem człowiekiem, który przypisuje znaczenie różnym zjawiskom nadprzyrodzonym, predestynacji, okultyzmowi, czy też czyhającym fatum. Stoję na stanowisku, że wszystko co nas spotyka zależy od nas. To czy zarobię pierwszy milion, zrobię drogę VI.4, czy rozwalę się samochodem na najbliższym słupie jest tylko i wyłącznie kwestią wewnętrznych priorytetów i podjętych decyzji oraz poniesienia za nie odpowiedzialności.

Ale czy na pewno?

Od pewnego momentu w tym roku miałem wrażenie że „coś” krąży wokół mnie. Wiele razy podejmowany przeze mnie temat z różnymi znajomymi zawsze traktowałem z przymrużeniem oka. Jakby na to nie spojrzeć, rok ten obfitował w szereg dziwnych zdarzeń, które nie zawsze przyjmowałem z uśmiechem na ustach, ale zawsze z ciarami na plecach. Po każdym z nich wyciągałem wnioski.



„Podchodzimy pod pierwszy wyciąg – wygodna półka, szybkie stanowisko. Paweł postanawia prowadzić, ja asekuruje. Szuka dogodnego wejścia w żebro. Pierwszy wyciąg to niby tylko II, a potem III, ale zimą wszystko inaczej wygląda. Próbuje najpierw z prawej strony – nie da rady. Przechodzi na lewą stronę stanowiska. Trawersem wchodzi w lekko eksponowany teren. Załóż przelot – mówię. Tomek żartuje, że się z wariatami nie wiąże. Paweł podchodzi jeszcze ciut wyżej, próbuje pewnie osadzić dziaby, aby spokojnie założyć przelot. Nagle dziaba mu wylatuje... leci... odruchowo blokuje linę... pierdul... kurva mać!!! Po około 5-6 metrowym locie spadł poniżej półki na której staliśmy... Chwila ciszy... Cichy jęk i grymas na twarzy Pawła... Na szczęście wpadł w nawiany puch, który trochę zamortyzował upadek. Nic ci nie jest, wszystko ok.? Tak, ale trochę mnie lewy staw skokowy boli. Zaraz przejdzie... Po chwili się zbiera: „Już ok... przeszło... idziemy dalej”.
(...) słyszymy śmigło, wyciągamy ręce do góry na znak, iż potrzebujemy pomocy. Śmigłowiec zbliżył się do nas na jakieś 20 metrów. Wokół zrobiło się siwo!!! Podmuch był tak duży, że zapierał dech w piersiach. Kawałki śniegu cięły po twarzy. Ratownik został opuszczony na wyciągarce. Krótka wymiana zdań co do rannego. Najpierw zabrany został Paweł, a chwilę po tym wisiałem na wyciągarce i spoglądałem na oddalającą się półkę na której jeszcze chwilę temu staliśmy”.

Wysokie Tatry, dn. 29.01.2011, NIEOCZEKIWANY ZWROT AKCJI


„Wychodząc spod wanty zauważam Staszka przed pionowym kominem. Marcin już jest w środku. Nagle spod nogi wysuwa mi się kamień wielkości głowy. Próbuje go zatrzymać druga nogą ale nie daję rady. Szybko nabiera prędkości i zmierza w stronę Staszka. „Kamień!!! Kamień, kurva!!!” – krzyczę. Staszek próbuje go zatrzymać nogą, ale był już na tyle rozpędzony, że noga mu odskoczyła na bok. Ze sporą prędkością wpadł do komina w którym był Marcin. Chwila ciszy przerywana była dudnieniem spowodowanym odbijaniem się kamienia od ścian komina. Chwila trwała wiecznie. Po kilku sekundach z niepewnie wołam Marcina: „Jesteś cały?!”. Z niecierpliwością i dozą nadziei czekam na odpowiedź. Tak, wszystko ok. Ulga... W kominie kamień zaczął się odbijać. Marcin instynktownie odskoczył w jedną stronę i cudem uniknął trafienia. Jebana kruszyzna. Szczerze miałem już dosyć...”.

Tatry Zachodnie, 21 maj 2011, JASKINIA POD WANTĄ


„Przypada mi prowadzić pierwszy wyciąg. Ze względu na to, iż w zacięciu leje się woda, postanawiam iść prawą jego stroną: 4m nad ziemią zakładam pierwszy przelot i wychodzę ponad niego. Teren wydaje się dość prosty, tracę czujność. Łapię się pewnie sporego głazu wielkości telewizora. Czuje jak zaczyna lekko się zsuwać na mnie. Słyszę głos Grześka, który centralnie stoi pode mną: „łap go!!!”. Jednak jego ciężar nie pozwolił mi na jakąkolwiek żonglęrkę. Odruchowo stanąłem na jego drodze Najpierw uderzył mnie w udo, a potem zsunął mi się po nodze, po czym trafił w przelot nad którym stałem. Kamień, kurva, kamie....”. Widzę, jak głaz leci wprost na Grześka. W ostatniej chwili odsuwa się w prawo... Cisza...”.

Wysokie Tatry, 11 sierpień 2011, ŚWINIĘ ZA RYJ



„Ciągle rosnąca we mnie adrenalina nagle zostaje przerwana przeszywającym uczuciem zimna. Jestem tylko w krótkim rękawku i cały mokry. Po chwili, jakby tego było mało, zaczyna padać śnieg. „Śnieg w sierpniu? Przecież to nie możliwe...” próbuje doszukać się jakiegoś innego wyjaśnienia... racjonalizuje. Widoczność spada. Opad śniegu co prawda trwa zaledwie kilka minut, ale znacznie ochładza mój organizm. Zaczynam mieć drgawki. Paweł gna do przodu resztkami sił i zachęcany moimi słowami: „Napieraj !!!” Co jakiś czas jego blada przerażona twarz odwraca się w moją stronę, a oczy jakby pytały: „Co my tu robimy?”. Strach i ciągłe drgawki skutecznie krępowały mi ruchy. Jedynym moim sprzymierzeńcem okazał się oddech. „Musisz uspokoić oddech, musisz!!!” – wmawiałem sobie przez cały czas jak swojego rodzaju mantrę. Ściana śniegu po chwili zamieniła się w deszcz. Wszystko zaczęło płynąć. Przemoczone ubrania, ciężki sprzęt i nieprzerwane uczucie zimna potęgowały uczucie mojego strachu. Nagle rozpętała się burza. Pioruny zaczęły ciskać wokoło, a włosy na przedramionach stawać dęba. Gnamy po grani kolejne wyciągi, bez zabezpieczenia. Trzystumetrowa ekspozycja nie robi już na mnie większego wrażenia. Z moim partnerem i całym, na tą chwilę dla mnie, światem łączy mnie tylko skrócona lina. Co jakiś czas oboje spoglądamy na siebie dodając otuchy i siły, które zaczynają nas opuszczać. Wśród pojawiający się chwil zwątpienia poprzerywanych momentami bezsilności i strachu nieoczekiwanie nadchodzi spokój... Nie nazwałbym tego poddaniem się, ale pogodzeniem z zaistniałą sytuacją. „Mogę tylko zrobić to, na co mam wpływ. Nic ponadto!”. Z każdym metrem pokonywanej grani, grzmotem pioruna i wymianą spojrzenia z Pawłem obawa o swoje życie ustępowała obawie o partnera. „Byle by tylko nie spanikował !!!”.

Hollental, Austria, 15.08.2011r., ŻYCIE TO NIE PROBLEM DO ROZWIĄZANIA...



Łajza permanentnie liże sprzęt. To znak, że jego pęcherz zajmuje 2/3 objętości jego ciała. To znak, że jeśli nie chce po kostki brodzić w jego fekaliach muszę z nim wyjść na spacer. Więc wychodzę... Na mojej drodze stoi niezaporęczowana przeszkoda – 5 schodów. W stylu free (prawie) solo próbuję ją sforsować. Zapada mrok – gaśnie światło. Schodzę.... schód, schód, schód, lot, skrzynka listowa, drzwi wyjściowe, próba telemarku... gleba i mroczki. Wynik to skręcony staw skokowy i pęknięta kość śródstopia – gipsik.


Ja rozumiem, że można spaść ze ściany zimą w Tatrach nie zakładając  pierwszego przelotu. Rozumiem również, usilne próby zrzucenia na głowę kolegi kamienia w ciasnej studni 150metrowej jaskini. Jestem również wyrozumiały co do kruszyzny w Tatrach i nieudanej próby złapania telewizora. Mogę również zrozumieć możliwość porażenia piorunem na 300 metrowej ścianie, podczas nawałnicy śniegu i deszczu w sierpniu, czy rozwalenie barku na rowerze przy 50km/h, bądź też niezamierzone zaparkowanie samochodu u sąsiada w ogrodzie po 24 godzinnej akcji w jaskini. Ale jak KURVA można spaść z 2 schodów na klatce schodowej przed własnymi drzwiami mieszkania? Odpowiedź może być tylko jedna:

Jak się ktoś chujem urodzi to skowronkiem nie umrze...



Ps.: Niniejszy tekst nie stanowi podsumowania tego roku, ale pewne echo, syntezę wybiórczych zdarzeń. Na podsumowania przyjdzie jeszcze czas, gdyż nie powiedziałem ostatniego słowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz