Nie jestem człowiekiem, który przypisuje znaczenie
różnym zjawiskom nadprzyrodzonym, predestynacji, okultyzmowi, czy też
czyhającym fatum. Stoję na stanowisku, że wszystko co nas spotyka zależy od
nas. To czy zarobię pierwszy milion, zrobię drogę VI.4, czy rozwalę się
samochodem na najbliższym słupie jest tylko i wyłącznie kwestią wewnętrznych
priorytetów i podjętych decyzji oraz poniesienia za nie odpowiedzialności.
Ale czy na pewno?
Od pewnego momentu w tym roku miałem wrażenie że
„coś” krąży wokół mnie. Wiele razy podejmowany przeze mnie temat z różnymi
znajomymi zawsze traktowałem z przymrużeniem oka. Jakby na to nie spojrzeć, rok
ten obfitował w szereg dziwnych zdarzeń, które nie zawsze przyjmowałem z
uśmiechem na ustach, ale zawsze z ciarami na plecach. Po każdym z nich
wyciągałem wnioski.
„Podchodzimy pod pierwszy wyciąg – wygodna półka,
szybkie stanowisko. Paweł postanawia prowadzić, ja asekuruje. Szuka dogodnego
wejścia w żebro. Pierwszy wyciąg to niby tylko II, a potem III, ale zimą
wszystko inaczej wygląda. Próbuje najpierw z prawej strony – nie da rady.
Przechodzi na lewą stronę stanowiska. Trawersem wchodzi w lekko eksponowany
teren. Załóż przelot – mówię. Tomek żartuje, że się z wariatami nie wiąże.
Paweł podchodzi jeszcze ciut wyżej, próbuje pewnie osadzić dziaby, aby
spokojnie założyć przelot. Nagle dziaba mu wylatuje... leci... odruchowo
blokuje linę... pierdul... kurva mać!!! Po około 5-6 metrowym locie spadł
poniżej półki na której staliśmy... Chwila ciszy... Cichy jęk i grymas na twarzy
Pawła... Na szczęście wpadł w nawiany puch, który trochę zamortyzował upadek.
Nic ci nie jest, wszystko ok.? Tak, ale trochę mnie lewy staw skokowy boli.
Zaraz przejdzie... Po chwili się zbiera: „Już ok... przeszło... idziemy dalej”.
(...) słyszymy śmigło, wyciągamy ręce do góry na
znak, iż potrzebujemy pomocy. Śmigłowiec zbliżył się do nas na jakieś 20
metrów. Wokół zrobiło się siwo!!! Podmuch był tak duży, że zapierał dech w
piersiach. Kawałki śniegu cięły po twarzy. Ratownik został opuszczony na wyciągarce.
Krótka wymiana zdań co do rannego. Najpierw zabrany został Paweł, a chwilę po
tym wisiałem na wyciągarce i spoglądałem na oddalającą się półkę na której
jeszcze chwilę temu staliśmy”.
Wysokie Tatry, dn.
29.01.2011, NIEOCZEKIWANY ZWROT AKCJI
„Wychodząc spod wanty
zauważam Staszka przed pionowym kominem. Marcin już jest w środku. Nagle spod
nogi wysuwa mi się kamień wielkości głowy. Próbuje go zatrzymać druga nogą ale
nie daję rady. Szybko nabiera prędkości i zmierza w stronę Staszka. „Kamień!!!
Kamień, kurva!!!” – krzyczę. Staszek próbuje go zatrzymać nogą, ale był już na
tyle rozpędzony, że noga mu odskoczyła na bok. Ze sporą prędkością wpadł do
komina w którym był Marcin. Chwila ciszy przerywana była dudnieniem
spowodowanym odbijaniem się kamienia od ścian komina. Chwila trwała wiecznie.
Po kilku sekundach z niepewnie wołam Marcina: „Jesteś cały?!”. Z
niecierpliwością i dozą nadziei czekam na odpowiedź. Tak, wszystko ok. Ulga...
W kominie kamień zaczął się odbijać. Marcin instynktownie odskoczył w jedną
stronę i cudem uniknął trafienia. Jebana kruszyzna. Szczerze miałem już
dosyć...”.
Tatry Zachodnie, 21 maj 2011, JASKINIA POD WANTĄ
„Przypada mi
prowadzić pierwszy wyciąg. Ze względu na to, iż w zacięciu leje się woda,
postanawiam iść prawą jego stroną: 4m nad ziemią zakładam pierwszy przelot i
wychodzę ponad niego. Teren wydaje się dość prosty, tracę czujność. Łapię się
pewnie sporego głazu wielkości telewizora. Czuje jak zaczyna lekko się zsuwać
na mnie. Słyszę głos Grześka, który centralnie stoi pode mną: „łap go!!!”.
Jednak jego ciężar nie pozwolił mi na jakąkolwiek żonglęrkę. Odruchowo stanąłem
na jego drodze Najpierw uderzył mnie w udo, a potem zsunął mi się po nodze, po
czym trafił w przelot nad którym stałem. Kamień, kurva, kamie....”. Widzę, jak
głaz leci wprost na Grześka. W ostatniej chwili odsuwa się w prawo...
Cisza...”.
Wysokie Tatry, 11 sierpień 2011, ŚWINIĘ ZA RYJ
„Ciągle rosnąca we mnie
adrenalina nagle zostaje przerwana przeszywającym uczuciem zimna. Jestem tylko
w krótkim rękawku i cały mokry. Po chwili, jakby tego było mało, zaczyna padać
śnieg. „Śnieg w sierpniu? Przecież to nie możliwe...” próbuje doszukać się
jakiegoś innego wyjaśnienia... racjonalizuje. Widoczność spada. Opad śniegu co
prawda trwa zaledwie kilka minut, ale znacznie ochładza mój organizm. Zaczynam
mieć drgawki. Paweł gna do przodu resztkami sił i zachęcany moimi słowami:
„Napieraj !!!” Co jakiś czas jego blada przerażona twarz odwraca się w moją
stronę, a oczy jakby pytały: „Co my tu robimy?”. Strach i ciągłe drgawki
skutecznie krępowały mi ruchy. Jedynym moim sprzymierzeńcem okazał się oddech.
„Musisz uspokoić oddech, musisz!!!” – wmawiałem sobie przez cały czas jak
swojego rodzaju mantrę. Ściana śniegu po chwili zamieniła się w deszcz.
Wszystko zaczęło płynąć. Przemoczone ubrania, ciężki sprzęt i nieprzerwane
uczucie zimna potęgowały uczucie mojego strachu. Nagle rozpętała się burza.
Pioruny zaczęły ciskać wokoło, a włosy na przedramionach stawać dęba. Gnamy po
grani kolejne wyciągi, bez zabezpieczenia. Trzystumetrowa ekspozycja nie robi
już na mnie większego wrażenia. Z moim partnerem i całym, na tą chwilę dla
mnie, światem łączy mnie tylko skrócona lina. Co jakiś czas oboje spoglądamy na
siebie dodając otuchy i siły, które zaczynają nas opuszczać. Wśród pojawiający
się chwil zwątpienia poprzerywanych momentami bezsilności i strachu
nieoczekiwanie nadchodzi spokój... Nie nazwałbym tego poddaniem się, ale
pogodzeniem z zaistniałą sytuacją. „Mogę tylko zrobić to, na co mam wpływ. Nic
ponadto!”. Z każdym metrem pokonywanej grani, grzmotem pioruna i wymianą
spojrzenia z Pawłem obawa o swoje życie ustępowała obawie o partnera. „Byle by
tylko nie spanikował !!!”.
Hollental, Austria, 15.08.2011r., ŻYCIE TO NIE PROBLEM
DO ROZWIĄZANIA...
Łajza permanentnie liże sprzęt. To znak, że jego
pęcherz zajmuje 2/3 objętości jego ciała. To znak, że jeśli nie chce po kostki
brodzić w jego fekaliach muszę z nim wyjść na spacer. Więc wychodzę... Na mojej
drodze stoi niezaporęczowana przeszkoda – 5 schodów. W stylu free (prawie) solo
próbuję ją sforsować. Zapada mrok – gaśnie światło. Schodzę.... schód, schód,
schód, lot, skrzynka listowa, drzwi wyjściowe, próba telemarku... gleba i
mroczki. Wynik to skręcony staw skokowy i pęknięta kość śródstopia – gipsik.
Ja rozumiem, że można spaść ze ściany zimą w Tatrach
nie zakładając pierwszego przelotu.
Rozumiem również, usilne próby zrzucenia na głowę kolegi kamienia w ciasnej
studni 150metrowej jaskini. Jestem również wyrozumiały co do kruszyzny w
Tatrach i nieudanej próby złapania telewizora. Mogę również zrozumieć
możliwość porażenia piorunem na 300 metrowej ścianie, podczas nawałnicy śniegu i deszczu w sierpniu, czy rozwalenie barku na
rowerze przy 50km/h, bądź też niezamierzone zaparkowanie samochodu u sąsiada w
ogrodzie po 24 godzinnej akcji w jaskini. Ale jak KURVA można spaść z 2 schodów
na klatce schodowej przed własnymi drzwiami mieszkania? Odpowiedź może być
tylko jedna:
Jak się ktoś chujem urodzi to skowronkiem nie umrze...
Ps.: Niniejszy tekst nie stanowi
podsumowania tego roku, ale pewne echo, syntezę wybiórczych zdarzeń. Na
podsumowania przyjdzie jeszcze czas, gdyż nie powiedziałem ostatniego słowa.