poniedziałek, 27 sierpnia 2012

Bez kropki nad "i"


Alpy Walijskie, 13-19.08.2012


 Plan akcji w Alpach Walijskich tlił się w głowie na tyle długo, że doczekał się swojej realizacji. Wieczorem 13.08 razem z Tomkiem wyjeżdżamy z Polski. Droga przez Czechy, Austrię do Włoch mija w towarzystwie Krzyśka Hołowczyca i kreskówkowego Czesia. Po czternastu godzinach jazdy meldujemy się w Valtournenche w urokliwym miasteczku leżącym w Dolinie Aosty na wysokości 1600m n.p.m. Biwakujemy na Campingu Glair, gdzie rozbijamy namiot i odpoczywamy do końca dnia po dość męczącej podróży.




Kolejnego dnia obładowani bagażem na trzy kolejne dni podjeżdżamy do Breuil Cervinia, gdzie pakujemy tyłki w kolej liniową. Przez Plan Maison wyjeżdżamy na Testa Grigia  (3480m), gdzie roztacza się piękny widok na Plateau Rosa. Termometr wskazuje 1st. Najpierw idziemy przez lodowiec wzdłuż tras narciarskich, a następnie przechodzimy przez krótki tunel. Zaraz po tym wychodzimy na Breithornplateau skąd już widać nasz pierwszy cel: Breithorna.




Wiążemy się liną i podchodzimy na przełęcz Breithornpass, gdzie zostawiamy nasze bagaże i „na lekko” ruszamy w stronę wyznaczonego celu. 



 

Na szczyt podchodzimy coraz bardziej stromym południowo-zachodnim zboczem. Z każdym krokiem czujemy się słabsi. W połowie zbocza tempo spada. Kilka kroków, oddech, kilka kroków oddech... 




 Na górze najpierw trzymamy się lewej strony, a następnie coraz szerszym grzbietem docieramy na zachodni i zarazem najwyższy wierzchołek Breithornu na wysokość 4164m. Kilka zdjęć i schodzimy, gdyż czeka nas jeszcze dzisiaj kawał drogi.

 


Z przełęczy Breithornpass (3824m) kierujemy się na wschód przez poprzetykany licznymi szczelinami lodowiec Vera. Podczas drogi rozglądamy się za Bivakiem Rossi e Volante (3750m). W końcu stajemy przed skalną wysepką, wzrok ucieka ku górze – jest. Oboje jesteśmy zdziwieni drogą do biwaku, która nie jest taka oczywista i na pierwszy rzut oka okazuje się niebanalna. Na biwak docieramy o godzinie 18, zaczynamy gotować i odpoczywamy.




 Następny dzień wita nas pięknym wschodem słońca.

 





 


 Z samego rana wyruszamy w stronę przełęczy Zwillingsjoch (3845m). Na dzień dzisiejszy wyznaczamy sobie za cel dwóch bliźniaków: Pollux (4092m) i Castor (4228m).

 


 Na pierwszy ogień idzie Castor ze względu na to, iż strome południowo-zachodnie zbocze tej góry jest często zagrożone lawinami w godzinach popołudniowych. Z przełęczy najpierw lewą częścią ściany, zygzakami podchodzimy w stronę szczytu Nachylenie zbocza dochodzi tutaj do 55st., a całość drogi wyceniana jest na PD.




 Po wejściu na grań kierujemy się w stronę wierzchołka.




 Na szczycie wzmaga się wiatr.

 


Chwila odpoczynku, kilka zdjęć i zaczynamy schodzić.

 


 


 








Po zejściu na przełęcz kierujemy się w stronę południowo-zachodniej ostrogi Polluxa skąd startuje droga na grań. W międzyczasie zauważamy, kłębiące się czarne chmury. Mimo to wchodzimy na grań i ciśniemy do góry. W połowie grani zaczyna się robić nieciekawie. Pogoda nagle zaczyna płatać figle, a nadciągające chmury nie wróżą nic dobrego. Postanawiamy schodzić i wracać na biwak.
Na biwaku analizujemy pogodę na najbliższe dni. Kolejny dzień ma być kiepski (zapowiadane opady deszczu i śniegu), następny dzień ładny, a kolejne popołudnia z opadami śniegu. Tak więc, kolejnego dnia 16.08 decydujemy się na zejście na Camping Glair. Na campingu spotykamy dwóch znajomych z Polski: Zbyszka i Wojtka, z którymi kolejnego dnia chcemy razem uderzyć na Matternhorn. 

 


Nie do końca nam odpowiada ten termin, gdyż jesteśmy po trzech dniach akcji w górach i nie mamy czasu na regenerację sił. Oni zaś od dwóch dni wypoczywają na campingu i czekają na okno pogodowe. Jednakże nie mamy większego wyboru, gdyż zapowiadają półtorej dnia dobrej pogody, a następnie prognozy nie są optymistyczne, gdyż ma spaść około 7 cm śniegu. W takim układzie jest to nasza jedyna szansa na atak. Mimo ogólnego zmęczenia decydujemy się kolejnego dnia na wyjście w stronę schronu Carrel.

Startujemy rano o godzienie 6 z parkingu w Cervini i kierujemy się w stronę schroniska Duca di Abruzzi (2802m). Pogoda dopisuje, jest słonecznie. Podejście, choć wygodną ścieżką, jest męczące.




  Następnie ścieżką przez system żlebów, skalnych stopni, piargów i żeber docieramy pod kopułę szczytową Testa de Leone. Cała droga jest bardzo krucha, a końcówka zagrożona spadającymi kamieniami. Następnie trawersujemy turnię szeroką na długość buta, bardzo kruchą ścieżką, Ekspozycja i kruchość terenu robią tutaj wrażenie.


 


 Docieramy na przełęcz Leone (3580m). Tutaj ubieramy uprzęże i wiążemy się liną. Zaczyna się tłok. Jesteśmy zaskoczeni ilością ludzi na grani. Stromymi piargami docieramy do pierwszych pionowych progów skalnych oraz płyt (II-III). Kolejne z nich ubezpieczone są stałymi linami, które nie zawsze biegną z linią logicznego wejścia. Jedni schodzą, inni wyprzedzają. Całość nie sprzyja komfortowi wspinania, ani nie podnosi bezpieczeństwa. Całość poprzetykana jest kruchym terenem z obsuwającymi się kamieniami. Po dojściu do schroniska Carrel (3829m) miałem już serdecznie dosyć. Ilość ludzi w schronisku również mnie zaskoczyła. Całość może liczyła z 50-60 osób.




 Uwzględniając jutrzejsze prognozy pogody (od godziny 12 opady śniegu), ilość ludzi oraz kruchość terenu zaczynam rozważać możliwość odwrotu. Siedząc na zewnątrz, obserwuję zespół pokonujący pierwszy wyciąg w stronę Grande Tour. Nagle prowadzący zrzuca z przewieszonego fragmentu ściany kamień wielkości sporego telewizora. Wszyscy obserwatorzy zamarli w milczeniu. Na szczęście nikomu nic się nie stało. Mam dość, rezygnuję z jutrzejszego wyjścia w stronę szczytu. Odmiennego zdania jest Tomek, co nie sprzyja porozumieniu i znacznie poróżnia nasze stanowiska.




Kolejnego dnia schodzimy. Pierwsze 200 metrów w dół pokonujemy zjazdami.




Przypadkowo kilkakrotnie zrzucamy kamienie z kruchych odcinków ściany. Na szczęście ruch w dół jest znikomy. Kolejne metry pokonujemy osuwającym się piargiem. Następnie wspomniany wyżej ciekawy fragment trawersu, kolejne piargi, żebra, kilkumetrowe skalne stopnie i kominy. Cały czas schodzimy w milczeniu. W głowie kłębią mi się myśli słuszności podjętej decyzji. Do Cervini docieramy po 4 godzinach. Wykluczając możliwość ponownej próby ataku jeszcze tego samego dnia po zasłużonym odpoczynku wyruszamy w stronę Polski. 


Podsumowując, uważam, iż pomimo nie osiągnięcia celu głównego wyjazd był bardzo udany. Zostały osiągnięte cele pośrednie w postaci wejścia na Breithorn (4164m) i Castor (4228m). Oczywiście zabrakło przysłowiowej kropki nad „i”, czyli zdobycia Matternhornu, jednakże akcja ta zaowocowała w doświadczenie, które niewątpliwie zostanie wykorzystane w kolejnych akcjach w Alpach Walijskich.

 Krótki film z akcji:





Serdecznie podziękowania dla sponsora wyjazdu: Grupie TAURON Południowy Koncern Węglowy





sobota, 4 sierpnia 2012

W tempie



Tatry Wysokie, 3.08.2012




Pogody na piątek nie są obiecujące. Do południa pogodnie – popołudniu burze i spore opady deszczu. Mimo wszystko wraz z Tomkiem decydujemy się na wyjazd. Pada na Filar Staszla na Granatach. 



Startujemy z Bielska dość wcześnie, bo o godzinie 2. Droga przez Słowację mija dość szybko i już o godzinie 3:30 jesteśmy w Kuźnicach. Łyk herbaty, podział sprzętu i w drogę. Na hali meldujemy się o 5:30, a pod ścianą o 6:30, co daje 3 godziny od samochodu w dobrym tempie. W oddali widać nadchodzący front, który nie nastraja nas optymizmem, a podkręca tempo. Krótki popas i w górę. 




Wejście na półkę na pałę i pierwszy wyciąg należy do mnie. Podchodzę od razu pod Romboidalną płytę łącząc go z drugim. Płytę za IV pokonuje Tomasz.




Startując z czwartego wyciągu zauważamy frienda wraz z taśmą i 3 ekspresami jakieś 6-8 metrów na prawo od wygodnej półki. Przypominamy sobie info z książki wyjść z prośbą o zgarnięcie szpeju. Zastanawiamy się jednak co on tam robi w tak dziwnym i odległym miejscu od linii drogi? W końcu nikomu z nas nie chciało się trawersować tego mało fajnego terenu i zostawiliśmy go tam. Przewieszony kant filara czesze nieco beret. Po starcie robię potężny przelot z kości. Tomasz wyciągając ją kwiczał na pół hali. Przewinięcie przez kant dość godne, podobnie jak mała V-owa płyta tuż przed piątym stanowiskiem.





Kolejne trzy wyciągi to tragiczne rzęchy. Pokonanie kruchych fragmentów skał poprzetykanych trawskami to ich cała trudność. Oczywiście po raz kolejny próbujemy łączyć wyciągi, co nie zawsze się udaje (brakuje tych 10m liny;).








 



Ósmy wyciąg to prosta II-owa, choć bardzo ładna droga żeberkiem. Oczywiście łączę ją z kolejnym krótkim wyciągiem i robię stana tuż przed V płytą. 



                                   


Kolejny wyciąg prowadzi Stryku. Trochę mu zazdroszczę, bo wygląda całkiem fajnie. Jak się potem okazuje jest dość krótki. Takim sposobem kończymy 11 wyciągową drogę. Kolejne około 200 metrów na szczyt idziemy na lotnej, choć to tylko I. Jak się potem okazało teren na tyle banalny, że nie założyłem ani jednego przelotu. Całość kończymy w dobrym tempie 3h 50 min. 






Schodząc zauważamy kilka zespołów kursowych na naszej drodze, ciemne chmury nad nimi, a w oddali grzmoty. Na pewno im nie zazdrościmy.

Ogólnie rzecz biorąc Staszel ma kilka ciekawych momentów, lecz całość mnie nieco rozczarowała. Na pewno jest to droga na tyle urozmaicona ze względu na swoje różne formacje, a nawet „rzęchacwto”, że warto ją zrobić. No i fajnie było rozpocząć sezon letni w Tatrach... tak w tempie.



Ps. Foto by "Stryku"