poniedziałek, 19 września 2011

Życie to nie problem do rozwiązania... to przygoda do przeżycia...



Hollental, Austria, 15.08.2011r.



Właśnie wybija północ, kiedy dojeżdżamy na pole biwakowe w miejscowości Kaisenbrunn położonej w sercu Hollentalu – Piekielnej Doliny. Rozbijając namiot mam świadomość własnego skrajnego zmęczenia. Dwadzieścia godzin na nogach, długa droga Studlgratt na Grossglocknerze, zejście w tym samym dniu na parking i czterystukilometrowy dojazd w to miejsce dały mi się we znaki. Jeszcze tylko łyk zasłużonego piwa i kilka gawęd z kompanami od liny... zasypiam.

Budzimy się około 8. Śniadanie, składanie namiotu, dyskusje co do wyboru naszej dzisiejszej drogi. Pogoda piękna, humory nam dopisują. Zmęczenie wczorajszego dnia nieco odbiera mi chęć wspinania. Skoro tutaj już jestem... Podczas śniadania próbujemy dojść do niejakiego kompromisu pomiędzy naszą motywacją do wspinania, panującym skwarem oraz ogólnym zmęczeniem:
-         Ja poniżej „piątki” nie idę – deklaruje Tomek.
-         Na mniej niż dziesięć wyciągów to nie ma co uderzać – dodaję.
I tak w tej miłej atmosferze dochodzimy do pewno rodzaju konsensusu: Brunnerweg (V-). Totalna nieznajomość terenu sprawia, iż z trudem znajdujemy wejście do doliny oraz ścianę Stadlwand, na której owa droga się znajduje. Pod ścianą orientujemy się, że Paweł w ferworze wyboru dróg zapomniał topo w samochodzie:
-         Wbijmy się gdzieś tutaj w ścianę – proponuje Tomek.
-         Musimy się zdecydować na coś innego – kontrargumentuje.


Wybór pada na drogę podobnej długości: dwunastowyciągową Richterweg (V-). Wychodząc z dna doliny i podchodząc pod ścianę ukazuje się monumentalny filar o wysokości 200-300 metrów. Wtedy po raz pierwszy poczułem, wcześniej bagatelizowany przeze mnie i resztę zespołu, respekt do tej okolicy. Naszą czwórkę podzieliliśmy na dwa zespoły, zgodnie z wczorajszym podziałem na Glocku tzn.: Paweł szedł związany ze mną, a Grześkowi towarzyszył Tomek.


Pierwszy wyciąg prowadziłem równocześnie z Tomkiem. Tomasz poszedł lewą strona zacięcia, ja wybrałem wariant prawy. Z każdym metrem wydawało mi się, że już za chwilę znajdę miejsce w którym założę przelot. I tak po około 20 metrach nad ziemią doszedłem do wniosku, że był to zły pomysł. Teren zrobił się nieprzyjaźnie kruchy. Wspiąłem się na małą półeczkę, kurczowo trzymając się skały. Popatrzyłem w dół. Mrok. Próbowałem założyć jakiś przelot – nie da rady. Próbowałem podejść do góry... na żywca psycha siada. Zaczęło robić się nie przyjemnie. Postanowiłem, że zaczekam aż Tomek założy stanowisko i Grzesiek podejdzie do mnie. Zostawił mi jedną żyłę. Przypiąłem ją do uprzęży i wziąłem głęboki oddech. Po ukończeniu pierwszego wyciągu – nieco kombinowanego z moim udziałem, czekało nas przeniesienie stanowiska przez połać traw i wolno ułożonych kamieni. Kruchość terenu pobudzała wyobraźnie. 




Drugi wyciąg trójkowym terenem wprowadzał nas na filar. Prowadził go Paweł. Poszło mu sprawnie. Z rozbiegu robi jeszcze kolejny tym razem czwórkowy wyciąg lewym kantem filara. Idąc na drugiego mam okazję rozglądnąć się. Szybko nabieramy wysokości, choć zmęczenie wczorajszym dniem daje się we znaki. Woda w butelce szybko znika - smaży niemiłosiernie. Kolejny 40-metrowy wyciąg czwórkowy należy do mnie. Oglądając się nie tylko pod, ale i za siebie, zauważam w oddali kłębiące się chmury. „Nie wróży to nic dobrego, ale idzie nam sprawnie, damy radę” – racjonalizuje sobie. Na stanowisku następuję znowu wymiana – Paweł prowadzi sprawnie kolejny wyciąg. W międzyczasie dochodzi do mnie Tomek, a następnie Grzesiek. Na stanowisku humor dopisuje. Zwracając uwagę chłopakom na zauważone przeze mnie chmury, słyszę: „spokojnie one nie idą w naszym kierunku, zawisły nad wzgórzem po drugiej stronie doliny”. Usłyszałem to co chciałem usłyszeć...




Kolejny wyciąg należy do mnie. Najpierw relatywnie prostym terenem, a następnie z dylematem: na prawo, czy lewo filara. Wypatruję jakiś stałych punktów, które stają się drogowskazem. Wybieram prawy wariant. Jeszcze chwilę się zastanawiam, nad układem żył w tym nieco skomplikowanym terenie, gdyż widząc przed sobą pokaźne zacięcie za IV, wiem, że nie może być mowy o przesztywnieniu liny. Zacięcie czesze mój beret. Pomimo, że jest to tylko czwórka to zmęczenie i suchość w gardle dają o sobie znać. Dochodzę do stanowiska i ściągam Pawła, który wychodząc z końcowego zacięcia z uśmiechem mówi: „Mocne”. Oboje patrzymy na topo naszej drogi i nie możemy się odnaleźć. Woda się kończy, nie wiemy ile jeszcze przed nami. To wszystko sprawia, że musimy nadrabiamy uśmiechem i dobrym humorem.






Paweł startuje pionową ścianą... Po chwili słyszymy z Tomkiem kilka przekleństw. Musi być zatem mrocznie. Prowadzący nie może zdecydować się co do wyboru wariantu... trwa to dość długo. „Dawaj, dawaj!!!” – dodaje mu otuchy. Po słyszymy krzyk: „uwaga na ten głaz – wydaje się być całkiem luźny”. Spoglądam do góry. Kamień wielkości dużego telewizora wisi centralnie jakieś 30 metrów nad stanowiskiem. Dreszcz strachu przeszywa mnie. Aby poczuć się bardziej bezpiecznie, co jest rzecz jasna tylko moją iluzją w którą chcę wierzyć, odsuwam się metr w lewo i przytulam do ściany. Spierzchnięte od braku wody usta i wyschnięte gardło dodaje chwili wyjątkowości. W międzyczasie dochodzi Grzesiek. Proszę go o łyk wody, na co słyszę: „Macie przecież swoją. Nam Paweł na poprzednim stanowisku tez nie dał”. Słowa te, choć przykryte nastrojem żartu i kpiny, niosły za sobą coś więcej. Szybko przeanalizowałem sytuację i choć czułem nieodpartą chęć podjęcia tej żartobliwej gry odparłem: „Ok., nie ma sprawy”. Chłopcy szybko zaczęli wycofywać się z całej słownej gry oraz łagodzić „drugie dno” tematu: „No ale co Ty... masz pij, no nie obrażaj się”. Przełknąłem resztki śliny starając się w miarę racjonalnie ocenić sytuację, która de facto nieco mnie zaskoczyła: „Skoro Wam Paweł nie dał naszej wody, to jest rzeczą oczywistą, że nie jest w porządku, abym pił waszą”. Z letargu kłębiących się w głowie myśli wyrywa mnie krzyk Pawła: „Możesz iść!!!”. Pierwsze metry wyciągu, choć wydawały się z dołu proste, zaskakują. Kilka sekwencji przechwytów i stoję przed zacięciem na którym wisi ów niebezpieczny głaz. Krzyczę jeszcze do chłopców, aby się nieco schowali w przypadku zrzucenia niechcący tego okazu. Na szczęście udaje mi się pokonać te kilka metrów nie dotykając go. Podchodząc do stanowiska zauważam bladego z wysiłku Pawła, który resztkami sił oznajmia, że przesztywnił linę. No tak, zrobił dwa wyciągi na raz, czyli całe 50 metrów.  Rozmawiamy chwilę na stanowisku o tym, iż chmury nadciągają nie tylko z głębi doliny, ale i także zza naszej ściany. „Trzeba podkręcić tempo” – oznajmiam w głębi duszy zadając sobie pytanie: „Jeszcze bardziej?”.
Wbijam się w kolejny wyciąg. Początkowo prosty teren nieco się komplikuje. Staje przed płytą. Nie wydaje się być prosta, choć to zaledwie czwórka. Jest obita, co dodaje mi wewnętrznego luzu. Patrząc w dół widzę małe jak zapałki drzewa i dno doliny, którą kilka godzin temu podchodziliśmy pod ścianę. Wszystko wydaje się być takie małe... Płytę pokonuję nogami na tarcie i lewy odciąg. Biegnę w łatwiejszym terenie do stanowiska i ściągam partnera. Kolejną długością liny wychodzimy do miejsca w którym znajdujemy puszkę z książką wpisów. „To musi być koniec drogi” – oznajmia Paweł. „Sory, ale ja końca nie widzę. Rozumiem, że dalsza droga to prostu teren wyprowadzający nas na szczyt” – dodaję. Nieoczekiwanie wkrada się rozluźnienie. Kolejny wyciąg prowadzę jeszcze na sztywno. 




Zaczyna się coraz bardziej chmurzyć. Podkręcamy jeszcze z Pawłem tempo, nie czekając na drugi zespół. Wzmógł się wiatr i zaczyna kropić... nie wróży to nic dobrego zwłaszcza dlatego, że ciągle nie widzimy końca naszej drogi. Deszcz ciągle się wzmaga. Aby zaoszczędzić czasu nie robimy zmian i idziemy cały czas na lotnej. Zaczyna robić się niebezpiecznie. Początkowo łatwa grań przechodzi momentami w trudne i bardzo eksponowane odcinki. Ciągle rosnąca we mnie adrenalina nagle zostaje przerwana przeszywającym uczuciem zimna. Jestem tylko w krótkim rękawku i cały mokry. Po chwili, jakby tego było mało, zaczyna padać śnieg. „Śnieg w sierpniu? Przecież to nie możliwe...” próbuje doszukać się jakiegoś innego wyjaśnienia... racjonalizuje. Widoczność spada. Opad śniegu co prawda trwa zaledwie kilka minut, ale znacznie ochładza mój organizm. Zaczynam mieć drgawki. Paweł gna do przodu resztkami sił i zachęcany moimi słowami: „Napieraj !!!” Co jakiś czas jego blada przerażona twarz odwraca się w moją stronę, a oczy jakby pytały: „Co my tu robimy?”. Strach i ciągłe drgawki skutecznie krępowały mi ruchy. Jedynym moim sprzymierzeńcem okazał się oddech. „Musisz uspokoić oddech, musisz!!!” – wmawiałem sobie przez cały czas jak swojego rodzaju mantrę. Ściana śniegu po chwili zamieniła się w deszcz. Wszystko zaczęło płynąć. Przemoczone ubrania, ciężki sprzęt i nieprzerwane uczucie zimna potęgowały uczucie mojego strachu. Nagle rozpętała się burza. Pioruny zaczęły ciskać wokoło, a włosy na przedramionach stawać dęba. Gnamy po grani kolejne wyciągi, bez zabezpieczenia. Trzystumetrowa ekspozycja nie robi już na mnie większego wrażenia. Z moim partnerem i całym, na tą chwilę dla mnie, światem łączy mnie tylko skrócona lina. Co jakiś czas oboje spoglądamy na siebie dodając otuchy i siły, które zaczynają nas opuszczać. Wśród pojawiający się chwil zwątpienia poprzerywanych momentami bezsilności i strachu nieoczekiwanie nadchodzi spokój... Nie nazwałbym tego poddaniem się, ale pogodzeniem z zaistniałą sytuacją. „Mogę tylko zrobić to, na co mam wpływ. Nic ponadto!”. Z każdym metrem pokonywanej grani, grzmotem pioruna i wymianą spojrzenia z Pawłem obawa o swoje życie ustępowała obawie o partnera. „Byle by tylko nie spanikował !!!”.

Po kilkudziesięciu minutach w tym piekle Paweł dochodzi do pionowego uskoku. Wcięcie w grani wydaje się być dobrym miejscem na rozpoczęcie wycofu. Deszcz lekko zelżał, a widoczność na tyle się poprawiła, że z owego uskoku dostrzegamy jakieś 100 metrów niżej rozległy piarg. Nie wiemy gdzie jesteśmy, ani w którą stronę powinniśmy zjeżdżać. Jedno jest pewne – decyzja o wycofie, jest jedyną słuszną. Oby znaleźć się jak najniżej i zejść z grani oraz pola rażenia wciąż dudniących piorunów. Zjeżdżamy jakieś 10 metrów z kosówki do świerka. Następnie Paweł zjeżdża całe 50 metrów w nieznany teren. Linia zjazdu prowadzi bardzo wciętym zacięciem z kilkoma przewieszonymi progami. Dojeżdżając do jednego z nich krzyczy: „Widzę kolejne drzewo z którego zjedziemy na piarg”. Słowa te przynoszą ulgę. Zjazd Pawła trwa długo z powodu ciągle plączącej się liny. „Spokojnie Paweł, spokojnie, tylko bez paniki” – powtarzam w myślach. Uczucie mojego zimna na tyle się potęguje, że nie potrafię wpiąć przyrządu zjazdowego do liny. Kilkakrotne próby przynoszą jednak efekt. Jadę w dół... Najpierw poprzez stromy i kruchy teren poprzetykany trawami, a następnie przez dwa przewieszone progi. Dojeżdżam do stanowiska Pawła zrobionego z jednego heksa. Czuję ulgę zauważając, że zostaje nam jedynie jakieś 20-30 metrów zjazdu do piargu. Wypinam przyrząd i ciągnę za jedną z końcówek lin w celu jej ściągnięcia i przygotowania kolejnego zjazdu. Czuję opór, więc przykładam do tego resztki moich sił. Ani drgnie. Proszę Pawła o pomoc: „Po... po...Pocią... gniemy ra... razem, t.. to puści !!!”. Z trudem wypowiedziane z zimna słowa spotykają się z potwierdzeniem Pawła. Ciągniemy oboje – ani drgnie. „No nie!!! Przecież nie może się to tak skończyć!!! Potrzebujemy jeszcze liny, aby zjechać te kilkadziesiąt metrów!!! Próbujemy jeszcze raz – bez skutku. Wisząc na stanowisku szukam wyjścia z tej beznadziejnej i kuriozalnej sytuacji. Wodzę oczyma po terenie... mam! „Zostało jeszcze jakieś 5metrów liny, jak się naciągnie będzie więcej. Odwiążę supły i zjedziemy ile się da na tamto żeberko” – poczułem znowu moc. „A co z liną?” – pyta zaniepokojony Paweł. „Trudno... zostawiamy... życie jest ważniejsze” – odpowiadam bez namysłu. Tak też robimy. Zjeżdżam pierwszy. Najpierw robię spore wahadło... czuję jak lina się napina... następnie zjeżdżam na ile mi lina pozwoli na wskazane wcześniej żeberko. Wypinam się... Kolej na Pawła. Ostrożnie schodzę kruchym dwójkowym żeberkiem kilka metrów w dół, do pionowego może dziesięciometrowego uskoku dzielącego nas od piargu. „I co teraz?” – pytam sam siebie. Wiążę prawie wszystkie pętle jakie mamy i haczę o jakiś lekko wystający o dziwo nie kruchy ząb skalny. „Będziemy musieli zejść z prusem po pętlach i je zostawić, trudno...”. Najpierw schodzi Paweł a ja pilnuję, aby pętle nie zeskoczyły z wątpliwego ząbka. Potem kolej na mnie... Uff... jestem na dole. 

Skrajnie zmęczeni, przemoczeni, a zarazem odwodnieni pakujemy sprzęt i postanawiamy zejść piargiem na dół. W międzyczasie deszcz przestaje padać. Co jakiś czas schodzą małe kamienne lawiny, tak więc musimy trzymać się blisko siebie. Nie wiemy w którym kierunku idziemy, ani czy piarg ten nie jest podcięty jakimś progiem. Dochodzimy do brzegu lasu zauważając czerwone kropki na kamieniach. „To musi być szlak zejściowy” – dochodzimy oboje do podobnego wniosku. Przy rozstaju dróg w labiryncie ścieżek, bądź tego co je przypomina odbijamy w prawo. Po kilkudziesięciu metrach uwagę naszą myli wolno leżący kamień, oczywiście z czerwoną plamką, której bacznie wypatrywaliśmy. Schodzimy w dół jakieś 40 minut, gubiąc kilkakrotnie ścieżkę i wracając na nią. Wszystko to w terenie bardzo stromym i kruchym. Ogarnia nas zaskoczenie, kiedy docieramy nad ogromny próg, podcinający zbocze którym schodziliśmy. Miał może ze 100 metrów wysokości. „Musimy się wrócić do momentu w którym po raz ostatni widzieliśmy zaznaczony szlak tzn. do rozstaju dróg” – powiedziałem zrezygnowany. Paweł w milczeniu potwierdził skinieniem głowy. W drodze powrotnej orientuje się, że mam w plecaku kilka żelek owocowych. Smakowały jak nigdy dotąd. Dochodząc do wyznaczonego punktu przychodzi mi do głowy jakże pomijany przez nas w dniu dzisiejszym temat jak czas. „Która jest godzina?” – pytam z niepokojem, chcąc usłyszeć w miarę uspokajającą mnie odpowiedz. „18:45 !!!” – odpowiada Paweł równie zaskoczony jak ja. „Jak szybko nie znajdziemy drogi zejściowej będziemy musieli wezwać pomoc” – przypomina mi się akcja na Żebrze Czecha, z którego śmigło ściągało nas po wypadku w zimie. 

Na rozstaju dróg szukamy wskazówki – którędy? Paweł wypatruje strzałkę skierowaną prosto w dół stromym, żlebem. Nie tylko ja miałem wrażenie, że jest on podcięty jakimś progiem. Jednakże jeśli strzałka wskazuje na żleb to idziemy, szkoda czasu. Schodzimy ostrożnie, co jakiś czas trącając kilka kamieni w dół. Próg okazał się zaledwie dwumetrowy, co nas nie tyle zaskoczyło co bardzo ucieszyło. Wychodząc ze żlebu Paweł dostrzega spory ciek wodny. Oboje byliśmy tak spragnieni, że nie potrafiliśmy się oprzeć. Wypiłem chyba półtorej litra, a smak tej wody na długo pozostanie w mojej pamięci. Pozostała część drogi wydawała się już spacerem i taka też była. Choć mieliśmy do pokonania jeszcze zejście w dno doliny po stromym, mokrym i śliskim leśnym terenie droga nie dłużyła się. Chwile uśmiechu spowodowanego faktem, iż udało nam się, żyjemy, zostały przerwane niepokojem: „Ciekawe jak sobie Tomek z Grześkiem poradzili?” Niepokój nam wzrastał z każdą próbą wykonania połączenia telefonicznego... „Abonent ma wyłączony telefon, lub jest poza zasięgiem”... Z duszą na ramieniu docieramy na biwak. Nagle z za budynku toalety wyłaniają się uśmiechnięte twarze chłopaków... wszyscy cieszymy się jak dzieci...

W toalecie nawiązuje ze mną rozmowę Czech. Pytał się skąd jesteśmy i co dzisiaj robiliśmy i czy nas złapała burza. Nakreśliłem mu obraz naszej dzisiejszej przygody. Nigdy nie zapomnę jego miny, kiedy próbował dojść do wewnętrznego poczucia, czy aby dobrze mnie zrozumiał. Na koniec dodałem: „Wczoraj byliśmy też na Grossgloknerze granią Studl".

W tym samym dniu postanowiliśmy, że wracamy do domu. Atmosferę ciszy i refleksji każdego z nas nad dzisiejszą przygodą próbowaliśmy przerwać żartem, który niejako miał niwelować wciąż jeszcze obecne napięcie:
-         Ja poniżej „piątki” nie idę...
-         Na mniej niż dziesięć wyciągów to nie ma co uderzać...
-         Wbijmy się gdzieś tutaj w ścianę...


ZEMSTA GRANITOWEGO KUGLARZA, CZYLI 200% NORMY


Wysokie Taury, 13-14 sierpień 2011




Pomysł ponownego uderzenia na najwyższy szczyt Austrii chodził mi po głowie od momentu wycofu spod szczytu tj. ponad rok temu - http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9877.



Tym razem cel pozostał ten sam, zmieniła się jedynie droga. Alternatywą ze względów pogodowym miał być rejon wspinaczkowy Hollental. Plany wyjazdu nieznacznie pokrzyżowało ostatnie „świńskie” wydarzenie, po którym moja noga, choć cała, przybrała wszystkie kolory tęczy. Z godnością przyjąłem tytuł: „Granitowego Kuglarza”. Ale po kolei:

Haba-haba-haba !!!




W sb 13.08 o godzinie 4:00 wyjeżdżamy z Żywca w składzie: Killerus, Grzesiek, Tomek i ja. Droga mija w zaskakująco wesołej atmosferze. Po południu lądujemy w Kals i zaczynamy pakowanie. Ze względu na brak miejsc w Studlhutte, bierzemy śpiwory i namioty co zdecydowanie wydłuża w czasie dojście do schroniska. Mimo to dochodzimy do schronu w 2 godziny. Okazuje się jednak, iż mamy szansę na nocleg w budynku za schronem z czego ochoczo korzystamy.




Pobudka. Godzina 3:30. Szybkie pakowanie, dwa łyki gorącej herbaty. Wyruszamy o godzinie 4:15. Szybko podchodzimy na lodowiec i się wiążemy liną. Kiedy szpeimy się na przełączce zaczyna świtać. Idziemy w dwóch zespołach: pierwszy idę ja z Killerusem, a następnie Grzesiek z Tomkiem. Droga mija zadziwiająco szybko. 





Mijamy po drodze 2-3 zespoły. Wraz z nabieraniem wysokości robi się coraz jaśniej. Przy Breakfast Place robimy kilkunasto minutowy odpoczynek, zaczyna robić się kolejka do zacięcia za III. Mijamy kolejny zespół. Dalsza droga prowadzi zazwyczaj granią, obchodząc liczne turnie czasami znacznie eksponowanymi trawersami. Droga w trudniejszych miejscach jest obita, a nawet zaporęczowana, tak więc zabrany przez nas zestaw kości i trzy friendy zazwyczaj pozostają w szpejarkach. Po drodze wyprzedzają nas dwa zespoły z przewodnikami. Tutejsze zwyczaje, jak się potem okazuje, nakazują chodzenie wyprzedzającego po wyprzedzanym. Ta nadzwyczaj zaskakująca dla nas sytuacja powoduje oburzenie i zwykły wkurw objawiajacy się licznymi bluźnierstwami. To nieco odbiera nam radość wejścia na szczyt, na którym meldujemy się po 5 godz. i 40 min od wyjścia ze schronu. Po chwili dochodzą do nas Grzesiek i Tomek. Na kopule szczytowej nie ma gdzie usiąść. Dziesiątki ludzi robi zdjęcia, gada, śmieje się  i krzyczy. Pies liże sobie sprzęt. Mrok!!! Uwielbiam mistycyzm w górach. 



Po około 30 minutach zaczynamy akcję „schodzenie”. Robi się zator. Nie dość, żę szereg ludzi wychodzi na szczyt drogą normalną to zdecydowana większość chce zejść. Deptają sobie po głowach, przepychają, plączą liny. Kolejka do stanowiska nie działa na zasadzie kultury osobistej tylko zasady kto ma większą dupę. Zaczyna się robić naprawdę nieprzyjemnie. Ludzie chodzą sobie po głowach w sporej ekspozycji. Helikopter krąży węsząc wypadek. Po kilkudziesięciu minutach udaje nam się wejść na niższy wierzchołek Kleinglocknera, z którego zejście idzie nam dość sprawnie. Zniesmaczeni, wściekli i obrzydzeni rozmiarem przeludnienia dochodzimy do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte gdzie robimy krótki popas. Następnie schodzimy do Studlhutte na wyżere.  W tym samym dniu schodzimy na dół do Kals i grzecznie podążamy w kierunku Hollentalu, gdzie czeka nas już tylko lightowe wspinanie skałkowe...

cdn...

Świnię za ryj


Wysokie Tatry, 11 sierpień 2011





Porachunki do wyrównania ze Świnią miałem od marca. Wtedy to po raz pierwszy próbowaliśmy wstrzelić się w filar. Warunki były idealne, jednak przy temp. –15st moje ręce nie wytrzymały. Wycofaliśmy się z drugiego wyciągu. Trudno to było przełknąć....



Zmęczony obracaniem się z boku na bok, natłokiem myśli i refleksji nad życiem, postanowiłem wyjść z domu wcześniej niż zakładał plan. Po drodze zawijam do Pewli po Grzecha. W skrajnie szalonych nastrojach lądujemy w Zakopcu. Droga na Halę mija nie w szaleńczym, aczkolwiek równym tempie. Termometr w Betlejemce wskazuje 0st. Jest rześko. Wschodzi słońce. To będzie piękny dzień. W drodze pod filar zwalniamy tempo. Kilkakrotnie zatrzymujemy się i omawiamy przebieg naszej dzisiejszej drogi. Dobre światło zachęca do focenia. Podchodzimy pod drogę. Jako start wybieramy zacięcie za IV, które wydaje się nam bardzo interesujące. Jest bardzo mokro. Zacięcie nie wygląda na często chodzony wariant. Sporo mchów. Szpeimy się i zaczynamy zabawę.




Przypada mi prowadzić pierwszy wyciąg. Ze względu na to, iż w zacięciu leje się woda, postanawiam iść prawą jego stroną: 4m nad ziemią zakładam pierwszy przelot i wychodzę ponad niego. Teren wydaje się dość prosty, tracę czujność. Łapię się pewnie sporego głazu wielkości telewizora. Czuje jak zaczyna lekko się zsuwać na mnie. Słyszę głos Grześka, który centralnie stoi pode mną: „łap go!!!”. Jednak jego ciężar nie pozwolił mi na jakąkolwiek żonglęrkę. Odruchowo stanąłem na jego drodze Najpierw uderzył mnie w udo, a potem zsunął mi się po nodze, po czym trafił w przelot nad którym stałem. Kamień, kurva, kamie....”. Widzę, jak głaz leci wprost na Grześka. W ostatniej chwili odsuwa się w prawo... Cisza...

Po chwili zaczynam schodzić. Mijam przelot: karabinek zmiażdżony przez kamień... sprawdzam linę... cała. Chwilę siedzimy na dole. Oglądam nogę, wygląda na całą. Trzeba złapać oddech i opanować drżenie nóg i rąk. Przerywam cisze słowami: pier...le ten wariant jest jakiś mroczny.

Idziemy normalnie za II+. Pierwszy wyciąg pokonujemy szybko, choć z dusza na ramieniu. Potem obejście po płytach prowadzi Grzesiek. Najpierw wydaje jakieś 30m, potem wybieram 25m, co jest? Grzesiek wraca i mówi, że płyty są zalodzone... no tak, lato w Tatrach. Robimy zatem kolejne obejście po bardzo kruchym terenie i trawach – mrok! W końcu podchodzimy pod płytę za IV, prowadzi Grześ. Wygląda na suchą. Kawałek dobrego wyciągu. Kolejne trzy proste wyciągi i przenoszenia stanów robimy na zmianę. W końcu lądujemy na siodełku. W międzyczasie zauważam zespół kursowy, który przyszedł sobie obejściem ze Świnickiej Przełęczy i urabia kolejny wyciąg ponad nami. Żeby się nie zapchać, robimy mały popas.



Humory dopisują i chwytamy się za łby. Rozgorzała dyskusja przeradza się w awanturę przeszytą sprośnymi tekstami i gromkim śmiechem. A wszystko w temacie, kto ma prowadzić kolejny wyciąg za IV. Z amoku dyskusji wyrywają nas mordy turystów na Świnickiej Przełęczy wpatrzone na nas jak w debili. Pomimo, że kończyłem ostatni wyciąg, prowadzę kolejne dwa. Na pierwszym mi się pomyliło i poszedłem obejściem, wiec poczułem nieodpartą chęć wynegocjowania prowadzenia kolejnego. Najpierw zacięciem za III+, a potem płytami. Ładne 40m z rozdzieleniem żył.



Dochodzi do mnie Grześ. Widzę po jego minie, że kolejne negocjacje nie wchodzą w grę. Rzucam zdawkowo: No to teraz Ty... Ogarnia nas śmiech. Czekają go dwie płyty za III i II – luz. Szybko sobie z nimi radzi. Komin wyjściowy z przewieszką pozostaje mój. Jeden z ładniejszych wyciągów na drodze, choć nieco kruchy. Kilka przelotów i kilka starych haków. Wyjście z kominka przez gruz wymaga dużego skupienia i umiejętności takiego rozdzielenia żył, aby nie haczyły o kruszyznę. Tym razem nie chciałbym nic zrzucić. Stan z dwóch haków i ściągam Grześka. Wyjście na szczyt to jakieś 50m terenu za I, choć nadal wymaga uwagi ze względu na wolno stojące telewizory.



Na szczycie robimy popas. Zaczynam odczuwać ból nogi. Historia ta zaczyna mi coś przypominać. Nie ma na co czekać, trzeba działać. Choć plany były nieco inne postanawiamy schodzić przez Świnicką Przełęcz. Z każdym krokiem czuję, że jest gorzej. W Murowańcu biorę jeden środek przeciwbólowy, niestety nie pomaga. Schodzimy w dół. Pod rodzę biorę jeszcze jeden. Po 30 min ból na tyle ustępuje, że spokojnie schodzę do Kuźnic. Dzień zamykamy głupawą w samochodzie i notorycznym wkur...niem nadętych kolesi na Zakopiance, których serdecznie pozdrawiamy.

Podsumowując, droga bardzo fajna i długa. Jednakże ze względu na sporą kruszyznę polecana głównie na zimę...

czwartek, 15 września 2011

Akcja pod Wantą

Tatry Zachodnie, 21 maj 2011


DŁUGOŚĆ:            520 m
DENIWELACJA:        172 m (-158; +14)
WYSOKOŚĆ OTWORU:    1793,3 m n.p.m.
POŁOŻENIE OTWORU:   Dolina Miętusia, Kocioł Litworowy.

PODSUMOWANIE: Jedna z najczęściej odwiedzanych jaskiń tatrzańskich. Popularność zawdzięcza głównie 45-metrowej studni o dużej kubaturze zwanej Dzwonem. Od tej formacji bierze nazwę drugie miano jaskini – Litworowy Dzwon.

OPIS JASKINI: Jaskinia o rozwinięciu pionowym, typu awenowego. Przy otworze znajduje się zaklinowana płyta, od której pochodzi nazwa jaskini. Na obraz jaskini składa się kilka studni, największą z nich jest Dzwon, który jednocześnie stanowi salę o podstawie 16 x 30 metrów przy wysokości 25 metrów. Z dna sali pomiędzy wantami tworzącymi zawalisko prowadzi droga do dawnego najniższego punktu jaskini (-151 m). Boczne odgałęzienie w zawalisku prowadzi poprzez komin i studnię do kolejnego zawaliska. Znajduje się tu obecnie najniższy punkt jaskini.
W jaskini wyeksplorowano liczne kominy, biorące często początek w stropach studni. Jeden z nich, usytuowany w pobliżu studni wejściowej prowadzi do najwyższego punktu jaskini.

Źródło: www.sktj.pl



Wyjazd z BB dość późno, bo o 4:30. Prognozy na sobotę nie zadowalające. W składzie: Tomek, Marcin, Staszej i ja zawijamy jeszcze po Piotrka do Kęt. Droga mija nad wyraz szybko, obyło się bez rzygania. W Kirach meldujemy się ok. 7:00.

Podchodzimy najpierw zielonym, by następnie czarnym odbić w Dolinę Miętusią. Jest ciepło i duszno. Z Przysłopu Miętusiego kierujemy się niebieskim w stronę Kobylarzowego Żlebu. Na Czerwonym Grzbiecie dopada nas gwałtowny, lecz krótki deszcz i grad. Kiedy reszta zespołu zmaga się w żlebie, razem z Tomkiem szukamy otworu. Obyśmy zdążyli przed ulewą, która wisi w powietrzu. Schodzimy kilkadziesiąt metrów i penetrując między kosówkami znajdujemy otwór. Reszta ekipy dochodzi.


 

Pierwszy zjeżdża Marcin, który będzie poręczował. Za nim jedzie Staszek. Kiedy uporałem się ze sprzętem i przypomniałem zasady jego obsługi podczas przepinek, przyszła kolej na mnie. Najpierw stromą pochylnią w głąb otworu. Tu przepinam się dwukrotnie. Potem zjazd do pierwszej sali – może jakieś 20 metrów. Sala jest bardzo ładna i częściowo oświetlana światłem dziennym.



Następnie idę przez rumowisko kamieni by wpełznąć pod wantę. W tym miejscu muszę ściągnąć plecak, bo się nie mieszczę. Wychodząc spod wanty zauważam Staszka przed pionowym kominem. 



 Marcin już jest w środku. Nagle spod nogi wysuwa mi się kamień wielkości głowy. Próbuje go zatrzymać druga nogą ale nie daję rady. Szubko nabiera prędkości i zmierza w stronę Staszka. „Kamień!!! Kamień, kurva!!!” –krzyczę. Staszek próbuje go zatrzymać nogą, ale był już na tyle rozpędzony, że noga mu odskoczyła na bok. Ze sporą prędkością wpadł do komina w którym był Marcin. Chwila ciszy przerywana była dudnieniem spowodowanym odbijaniem się kamienia od ścian komina. Chwila trwała wiecznie. Po kilku sekundach z niepewnie wołam Marcina: „Jesteś cały?!”. Z niecierpliwością i dozą nadziei czekam na odpowiedź. Tak, wszystko ok. Ulga... W kominie kamień zaczął się odbijać. Marcin instynktownie odskoczył w jedną stronę i cudem uniknął trafienia. Jebana kruszyzna. Szczerze miałem już dosyć...

Kolejna przepinka i jestem w dość ciasnym kominie, który z biegiem poszerza swój przekrój. Ciągle dręczyło mnie pytanie, jak on w nim minął się z tym głazem? Zjazdu było może jakieś 30 metrów z kolejnymi przepinkami. Miejscami dość wąsko. Potem komin się rozgałęzia. Początkowo Marcin myli i próbuje znaleźć batinoxy nie w tym kominie. Czekamy...



Stanowisko do zjazdu do głównego dzwonu zbudowane jest z dwóch punktów. Chłopcy zjechali... czas na mnie. Przepinam się do zjazdu i zerkam w dół. Dopalam czołówką i nic nie widzę... tylko mrok. Zjeżdżam kilka metrów i powtarzam eksperyment. Na dnie widzę ledwo dostrzegalne kropki światła – „łożesz kurva – mrok!” – powtarzam sentencję pod nosem i jadę w dół. Studnia powoli zaczyna się poszerzać, a światła czołówek chłopców są coraz wyraźniejsze. Po jakiś 50 metrach ląduję na dnie. Dzwon jest ogromny...


 
Zostawiamy tam rzeczy i szukamy jeszcze jednej studni, aby zejść na dno jaskini. Kolejna studnia jest już bardzo wąska. Zjeżdżamy jakieś 20metrów, a potem jeszcze trochę czołgania. Najniższy pkt osiągnięty. Wracamy do Dzwonu.

W dzwonie krótki melanż... chłopcy gotują... ja coś próbuję sfocić. Robi się zimno i czas wracać. Niewątpliwie podczas powrotu będzie mi baaardzo ciepło. I tak rzeczywiście jest. Przy pokonywaniu Dzwonu pot kapie ni spod kasku, a światła czołówek kumpli nie chcą tak szybko się oddalać:) Powrót musi trwać...

Kiedy wyszliśmy z otworu zastaliśmy słońce. 



Chłopcy wymyślili, że aby się nie wracać tą samą drogą zrobimy zjazd z Progu Litworowego. 



Marcin twierdził, że jest tam jedynie 110 metrów zjazdu i są stanowiska. Okazało się, iż zjazdu było jakieś 180m i kilkakrotnie brakowało nam liny. Cała akcja trwała w nieskończoność. Z jaskini wyszliśmy około 16, a Próg puścił nas dopiero przed 21. Jeszcze tylko droga w ciemnościach przez las i oczekiwanie na spotkanie z niedźwiedziem. W domu byłem o 1:30. 


Nieoczekiwany zwrot akcji


Wysokie Tatry, 29.01.2011


To miał być przyjemny dwudniowy wypad w Tatry. Pomysły kłębiły się w głowie. Czym bliżej weekendu adrenalina rosła. W piątek wieczorem spotykam się z Kilerem w Zakopanym. Z plecakami wypchanymi do granic możliwości i sporą dawką dobrego humoru idziemy do Betlejemki. Niebo pełne gwiazd i skrzypiący śnieg pod nogami dopełniają nastroju. Na Hali meldujemy się o 21:30. Ja się posilam, a Paweł wokół chaty goni foty ponad godzinę. Myśl o jutrzejszym dniu powoduje, że nie mogę zasnąć.
Rano pobudka o 6:00. Szybkie śniadanie i herbata z wkładką. Na termometrze: -11 st. Rześko. Na Halę dochodzi Tomek. Razem około godziny 7:00 wychodzimy w stronę Granatów. Początkowo idzie się dość dobrze. Ściecha wydeptana przez tłumy. Przechodzimy przez Czarny Staw krasnalim chodem. W okolicach kierunkowskazu ściecha się kończy, a zaczyna torowanie. Kilerus jak zwykle gna przed siebie, a Tomek, pierdoli się gdzieś w kosówkach. Ja bez ochraniaczy próbuje przedostać się przez bardzo sypki śnieg sięgający po kolana ograniczając wsypywanie się puchu do środka. W międzyczasie widzimy kilka zespołów wbijających się w drogi Potoczka, 114, i Środkowe Żebro. Idąc żlebem obserwujemy przebieg naszej dzisiejszej drogi: Żebra Czecha.



Podchodzimy pod pierwszy wyciąg – wygodna półka, szybkie stanowisko. Paweł postanawia prowadzić, ja asekuruje. Szuka dogodnego wejścia w żebro. Pierwszy wyciąg to niby tylko II, a potem III, ale zimą wszystko inaczej wygląda. Próbuje najpierw z prawej strony – nie da rady. Przechodzi na lewą stronę stanowiska. Trawersem wchodzi w lekko eksponowany teren. Załóż przelot – mówię. Tomek żartuje, że się z wariatami nie wiąże. Paweł podchodzi jeszcze ciut wyżej, próbuje pewnie osadzić dziaby, aby spokojnie założyć przelot. Nagle dziaba mu wylatuje... leci... odruchowo blokuje linę... pierdul... kurva mać!!! Po około 5-6 metrowym locie spadł poniżej półki na której staliśmy... Chwila ciszy... Cichy jęk i grymas na twarzy Pawła... Na szczęście wpadł w nawiany puch, który trochę zamortyzował upadek. Nic ci nie jest, wszystko ok.? Tak, ale trochę mnie lewy staw skokowy boli. Zaraz przejdzie... Po chwili się zbiera: „Już ok... przeszło... idziemy dalej”. Pytam jeszcze z niepokojem: „Jesteś pewny, że wszystko ok.?”. W odpowiedzi słyszę: „Luuuz, ale było mrocznie”.

Kilerus prowadzi pierwszy wyciąg i montuje stanowisko z kilku stałych haków. Teren lekko eksponowany. Wychodzi słońce. Robi się nieco cieplej. Drugi wyciąg prowadzi Tomek. Oczywiście montuje się w letni wariant z czwórkowym, eksponowanym wywinięciem. Znika za załamaniem. Po chwili słychać liczne kur.y. Prosi o czujna asekurację. Słychać głos wbijanego haka, a następnie dość szybko wyciągana lina. W międzyczasie z Pawłem rozmawiamy o locie i sporej ilości szczęścia. Humory dopisują. Nagle słyszymy mam auto! Kolejny idzie Kilerus. Znika za wywinięciem – słyszę kolejne dawki obelg i wulgaryzmów. „Jak ja to mam przejść!!!” – krzyczy. Znacznie powyżej słychać Tomka: „Klinuj dziaby w szczelinie! Innej możliwości nie ma. Tylko się nie spierd.l, mam bardzo słabe stanowisko!!!”. Dreszcz przeszedł mi po plecach. Po chwili słyszę: „Krzysiek, możesz iść”. Szybki demontaż stanowiska i wchodzę w kluczowe miejsce na wyciągu. Faktycznie grubo. Nie dość, że kant jest bardzo eksponowany to nie ma za co zaczepić dziaby. Próbuję ogarnąć temat wzrokiem. Widzę dobry stopień na wysokości klatki piersiowej, próbuje znaleźć kluczową szczelinę. Jest za wywinięciem. Klinuje najpierw jedną dziabę, lekko się rozpieram i podciągam. Teraz druga dziaba, montuje raka na krawądce i przenoszę na niego cały ciężar. Wbijam dziaby powyżej – wstaje... poszło. Dochodzę łatwym polem śnieżnym do stanowiska. Paweł przenosi stanowisko z trzech punktów pod komin.
Tomek prowadzi, Paweł asekuruje, a ja focę. Problem z V kominem jest gruby. Ciężko zastartować... wszędzie małe krawątki, a w rakach na tarcie się idzie średnio. Potem trzy stałe haki i górna część 6-7metrowego komina w miarę prosta – teren za IV. Tomek ma problemy ze startem – udało się, wpina się do haka. Idzie dalej – dziaby zaczepiają mu się o ekspresa – klnie, żartuje, coś mówi do siebie. Mamy ubaw na stanowisku. „Ale jest psychol” – stwierdza Paweł!!! 



Prowadzący robi jeszcze dwa przeloty i wychodzi z komina. Wychodząc zrzuca szereg kawałków lodu i śniegu. Jeszcze mu się sprzątać zachciało!!! – grubo. Po chwili słyszymy – mam auto. Rusza Paweł. Komin poszedł mu podobnie jak Tomkowi, chwila zastanowienia, kilka przymiarek i w górę. Kolej na mnie. Podchodzę pod komin. Faktycznie mrocznie. Zaczepiam dziaby o krawątki. Podciągam się i lokuję raka na pewnym stopniu. Wypinam przelot z haka. Dalej jest nieco prościej. Kolejny moment to rozpórka prawie w szpagacie i demontaż mocno zatartego tricama. Sam nie póści – próbuję jebadełkiem i nic. Potem dziabką. Cały czas w cholernym rozkroku i wisząc na jednej dziabie. Puścił! Wychodzę z komina. Paweł siedzi przy stanowisku, a Tomasz już poszedł na żywca dalej. Do przełęczy jeszcze kawał drogi w terenie I-II. Paweł zaczyna narzekać na ból nogi. Zawsze noszę przy sobie środki przeciwbólowe, ale tym razem zapomniałem – zostały w Betlejemce. No cóż, jakoś musimy dojść do Żółtej Przełęczy, a potem zjedziemy na tyłkach.
Postanawiamy iść na lotnej. Ja tym razem prowadzę. Idziemy dość wolno. Co jakiś czas Paweł przystaje i narzeka na nogę. Po chwili zauważam, że stan nogi się bardzo szybko pogarsza. Nie może już na niej stanąć. Teren nie wydaje się banalny. Zakładam stanowisko i ściągam Pawła do siebie. Idzie wolno i niepewnie. Grymas bólu na jego twarzy mówi sam za siebie. „Musimy jakoś tam dojść” – racjonalizuje sytuację. „Idę, asekuruj mnie”. Zatrzymuje się pod 3metrowym progiem i chwilę się nad nim męczę. Wchodzę na eksponowany teren. Zakładam dwa przeloty. Dochodzę do wygodnej półki i zakładam stanowisko. Ściągam Pawła. Po chwili słyszę jęki Pawła: „Już nie mogę, opuść mnie do poprzedniego stanowiska”. Jeszcze trochę – masz do mnie jakieś 6-8 metrów, dasz radę. Paweł wchodzi na eksponowany kawałek żebra. Idzie na kolanach, wbijając jednocześnie czekany i podciągając się na nich. Dochodzi do mnie i zwija się z bólu. 



„Co robimy?” – pytam, choć znam odpowiedź. „No, chyba dzwonimy” – odpowiada cichym i przygnębionym głosem. Jeszcze raz sprawdzam aktualne nasze położenie. Do przełęczy zostało nam jakieś 50-70metrów trudnego I-II terenu. W takim tempie przed zmrokiem tam nie dojdziemy. Zjazd z żebra nie wchodzi w rachubę, gdyż mamy tylko jedną żyłę 50m, a więc 25m zjazdu. Gdybyśmy mieli jeszcze jedną żyłę, którą zabrał Tomek może moglibyśmy się pokusić o zjazd, ale co dalej? Robi się już późno, słońce powoli zachodzi za ścianę Kościelca. Decyzja może być tylko jedna – dzwonimy do TOPR-u.
Paweł dzwoni i tłumaczy okoliczności zdarzenia i aktualne położenie. Dostajemy instrukcje. Chowamy wszystkie luźne rzeczy, rozwiązujemy się, chowamy dziabki. Jesteśmy przypięci tylko do stanowiska i czekamy... Po 15 minutach słyszymy śmigło, wyciągamy ręce do góry na znak, iż potrzebujemy pomocy. Śmigłowiec zbliżył się do nas na jakieś 20 metrów. Wokół zrobiło się siwo!!! Podmuch był tak duży, że zapierał dech w piersiach. Kawałki śniegu cięły po twarzy. Ratownik został opuszczony na wyciągarce. Krótka wymiana zdań co do rannego. Najpierw zabrany został Paweł, a chwilę po tym wisiałem na wyciągarce i spoglądałem na oddalającą się półkę na której jeszcze chwilę temu staliśmy. W śmigłowcu było na tyle głośno, że nie rozmawialiśmy. Paweł siedział ze zwieszoną głową i wyglądał przez małe okienko. Po wylądowaniu Pawła zabrano do karetki, a ja złożyłem krótkie wyjaśnienie co do przebiegu całego zdarzenia.
Potem musiałem wrócić się na Halę Gąsienicową do Betlejemki po nasze rzeczy. Totalnie zmęczony musiałem znaleźć w sobie jeszcze pokłady siły, aby spakować nasze rzeczy, znieść do samochodu, odebrać Pawła ze szpitala i zawieść go do Krakowa. Tak też zrobiłem. O godzinie 21:00 byłem w szpitalu. Na szczęście okazało się, że Pawłowi nic poważnego się nie stało. Po zdjęciu RTG stwierdzono skręcenie stawu skokowego. Nasz dzień zakończył się wspólnym posiłkiem przygotowanym przez narzeczoną Pawła o godzinie 1:00 w Krakowie. To był długi dzień...

2010 by KT

Moją przygodę z górami rozpocząłem w 2007 roku. Jednakże wyjazdy były sporadyczne, a cele typowo turystyczne. Prolog Live the Adventure miał miejsce w 2009 roku, kiedy smak przygody na dobre wtargnął w moje życie... 






Rok 2010 miał być kolejnym szczeblem w drabinie marzeń, kolejnym krokiem w rozwoju osobistym, a przede wszystkim miał przynieść możliwości zdobywania nowych doświadczeń. W miarę poukładane moje życie wtargnęły zmiany i przewartościowały mój świat. Rok ten to poszukiwanie nowych wyzwań, poszerzania horyzontu i permanentne zaspokojenie własnego ego. Poznałem czym jest strach w górach, pokora, partnerstwo. Podobnie jak u wielu ludzi wokół mnie, dążenie do wciąż nowych doświadczeń przynoszących coraz to większe dawki adrenaliny stało się uzależnieniem.

Rok 2010 rozpocząłem mocnym akcentem na lodospadach na Małej Fatrze -  http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9009 (24.1.2010 Grzesiek, Piotrek, KT). Pierwsze spotkanie z lodem w takich rozmiarach przyniosły wiele emocji i satysfakcji. Co prawda wspinaliśmy się jedynie „na wędkę”, a trudności nie przewyższały WI.3 to i tak było to dla mnie sporym wyzwaniem. Fascynacja wspinaniem w lodzie była na tyle duża, że już w ten dzień planowaliśmy zakup sprzętu do wspinania w lodzie, a także pojawiły się już pierwsze plany i marzenia z tym związane.


Kolejnym naszym wypadem był treking na Sławkowski Szczyt - http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?p=422216 - 422216 (7.02.2010 Grzesiek, Tomek, KT). Szczyt może okazać się ciekawym celem wycieczki tylko i wyłącznie ze względu na roztaczający się z niego widok. Niestety nam pogoda nie dopisała. Nie zawiodło jednak towarzystwo!



Potem góry dały mi szereg lekcji. Dwa wycofy spod Lodowego Szczytu zmusiły do refleksji - http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9198 (20/21.02.2010, Lodowy Szczyt (wycof) i 7.03.2010, Lodowy Szczyt (wycof), Grzesiek, Tomek, KT). Trafialiśmy na fatalne warunki śniegowe, a mimo tego uparcie i łapczywie patrzyliśmy w stronę Lodowego. Mimo wszystko myślę, że decyzje wycofów były słuszne.


Po tych dwóch nieudanych próbach wejścia na Lodowy chciałem trochę odpocząć od totalnej wyrypy. (23.02.2010 i 24.02.2010, Asia, KT). Udało mi się to przez kilka dni spędzonych w Zakopanym. Spacerowaliśmy wtedy po dolinach m.in. Chochołowskiej i Kondratowej.

Na nizinach przyszła wiosna. W perspektywie miałem zwiedzanie kilku jaskiń na Wyżynie Krakowsko-Częstochowskiej. Jednakże, aby do tego doszło trza było poćwiczyć różne operacje sprzętowe związane z technikami jaskiniowymi. Polem do ćwiczeń był kamieniołom w Straconce. W dniach 19, 21 i 23 marca wraz ze znajomym Tomkiem ćwiczyliśmy zjazdy, przepinki, podchodzenie i poręczowanie. Pewnego dnia, wisząc na linie i wykonując jakąś operację zerknąłem w dal. Zauważyłem stado chadzających po lesie dzików. Szukały one pożywienia ryjąc w liściach i głośno chrumkając. Wołam do Tomka, który odpoczywał na dole:
-         „Tomasz, patrz – stado dzików”.
-         „A pier..lisz!!! Masz dziki, chyba w du.ie!!!” – odburknął pod nosem.
-         „Poważnie Ci mówię. Byłoby ciekawie gdyby tutaj podeszły i... „ – nie dokończywszy zdania zauważyłem, że nagle całe stado odwróciło swoją uwagę od leśnych smakołyków i ruszyły w naszą stronę.
-         „ Tomek!!! Spier..laj, biegną tutaj”. Kompan złapał w mgnieniu oka przyrządy , wpiął je do liny i zaczął małpować w moją stronę. Dziki podeszły pod ścianę i zaczęły delektować się znalezionymi smakołykami. „Ciekawe jak długo tutaj będziemy wisieć?” – z uśmiechem i pewną dozą kpiny, ale nie ukrywam, że również z ulgą powiedziałem do kolegi.
Wisieliśmy tak może z 30min. Po czym dziki stopniowo oddalały się od nas. W międzyczasie zaczęło robić się ciemno. Zanim zwinęliśmy cały sprzęt i liny zrobiło się bardzo ciemno. Do samochodu mieliśmy może jakieś 20min przez las. Droga prowadziła w kierunku w którym oddaliły się nasi włochaci znajomi. Z ciężkimi plecakami, kamieniami w rękach i duszą na ramieniu przeszliśmy ten odcinek oglądając się co chwilę za siebie.

W kwietniu, kiedy to skały wyschły w wiosennym słońcu i zrobiło się cieplej postanowiliśmy wraz z Grześkiej trochę powspinać  się w skałach (2.04.2010). Pierwszy raz byłem w Mirowie. Pomimo, iż znajduje się tu większość dróg powyżej VI, czyli poza moim zasięgiem, bardzo spodobał mi się ten rejon. Głównie wspinaliśmy się w Grupie Trzech Sióstr. Udało mi się zrobić kilka OS-ów w granicach od V do –VI.

Wszelkie nabyte umiejętności związane z technikami jaskiniowymi trzeba było w końcu wykorzystać w praktyce. Podczas dwudniowego wyjazdu na Jurę postanowiliśmy z Tomkiem odwiedzić kilka jaskiń. Niestety znaleźliśmy tylko Jaskinię Racławicką (http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9499, 18.04.2010 Tomek Stryczek, KT). Muszę powiedzieć, że nie sądziłem, że penetracja dziury tak bardzo mi się spodoba. Jaskinia wywarła na mnie ogromne wrażenie. Różne formy nacieków, przejść i korytarzy przyniosły wiele emocji. Poznałem kolejny obszar aktywności, który mnie zafascynował. Jeszcze tego samego wieczora wylądowaliśmy w Dolinie Kobylańskiej, gdzie dojechała do nas druga część „grupy żywieckiej” na melanż. Kolejnego dnia udało mi się zrobić bardzo fajną V drogę: Rysę Długosza.


Zatęskniło się jednak za Tatrami. Od kilku miesięcy znajomy prosił mnie, abym zabrał go w Tatry. Majowy weekend okazał się doskonały okresem na wiosenny spacer. Wraz z Adamem wchodzimy na taternicki wierzchołek Świnicy (1.05.2010, http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9572, Adam, KT). Stanowi to rozgrzewkę przed kolejnym wypadem w Tatry.

Kolejny wyjazd w Tatry stanowi dla mnie pierwszy w tym roku przełom. Pokazuje nam, że pomimo naszego marnego doświadczenia możemy przejść jakąś ciekawą drogę w nieciekawych warunkach. Doskonale pamiętam emocje jakie towarzyszyły mi podczas przejścia grani Lodowego Szczytu (http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9669, Grzesiek, KT). Poznałem wtedy czym jest w górach strach i partnerstwo, a także poczułem na ile mnie stać. 



Pewnego rodzaju pauzą miał być wyjazd z Tomkiem na Jurę. Głównym celem było lightowy trening wspinania w stylu TR. Miał być ligt, a wyszło jak zwykle. Padły drogi od III+ do V+.  (30.05.2010, http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9740, Tomek, KT).

Jak już ktoś powiedział: „apetyt rośnie w trakcie jedzenia”. Po udanym przejściu Grani Lodowego Szczytu przyszła kolej na Gerlach drogą od Przełęczy Tetmajera . http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9768 (6.06.2010, Grzesiek, KT). Ładne podejście na przełęcz w twardym śniegu i lodzie oraz ciekawa akcja w skale na grani przyniosło wiele satysfakcji. Problemem okazało się zejście. Mokry i ciężki śnieg w żlebie oraz zjazdy wodospadami z Batyżowieckiej Próby dało się nam we znaki. 




Potem przyszedł czas, aby zasmakować Alp. Grossglockner od dawna był w naszej sferze marzeń http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=9877 (22.06.2010,Grzesiek, KT). Pomimo osiągnięcia tylko niższego wierzchołka, wyjazd uznaję za bardzo udany. Kilka dni w tym pięknym rejonie pozwolił na sprawdzenie naszych mocnych i złych stron. Niestety do pełnego sukcesu brakło nam trochę szczęścia i zimnej krwi. Będzie jeszcze czas wyrównać z nim rachunki.




Po przyjeździe z Alp, Grań Kościelców okazała się wielkim rozczarowaniem. (4.07.2010, Tomek Ścieżka, KT). Niestety, ponowne jej przejście nie wyzwoliło w nas większych emocji.

Kilka dni spędzonych na Jurze pozwoliły trochę oderwać się od gór. W Jerzmanowicach,  a potem w Mirowie (1-4.08.2010, Grzesiek, Tomek, KT) wspinaliśmy się tradycyjnie i sportowo. Padło kilka ciekawych dróg do VI.1.

Jedną z ciekawszych dróg jakie puściły w tym roku w Tatrach była wschodnia grań Żabiego Konia (http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=10144&highlight=%AFabi+konik, 8.08.2010, Grzesiek, KT). Kawał fajnej zabawy w litej skale. Wokół dużo powietrza.



Doszedłem do wniosku, że turystycznie też trzeba coś połazić. Pierwszy raz zrobiłem odcinek Krzyżne – Granaty (23.08.2010, Ola, KT). Sporo ludzi wisiało na łańcuchach. Ogólnie bardzo miły trek w miłym towarzystwie.

Końcem sierpnia rozpocząłem kurs. Niestety pogoda nie sprzyjała. Pierwsze dwie drogi zrobiliśmy w bardzo niskich temperatura i niesprzyjającej aurze – prószył śnieg). Po zrobieniu Środkowego Żebra na Granatach i Setki na Kościelcu totalnie dupnęło. Spadło 50cm śniegu. Tak właśnie skończyło się lato dla mnie w Tatrach.



Po przyjeździe do domu pospacerowałem trochę po okolicy: Szyndzielnia, Klimczok, Skrzyczne (16 i 20.09.2010, Żaneta, Ramzes, KT)



W październiku poznałem bardzo ciekawy rejon wspinaczkowy na Słowacji – Hradok (3.10.2010, Grzesiek, Tomek, Grzesiek-Dziar, KT). Niewątpliwie skała robi wrażenie. Wysokość dochodzi do 100m. Drogi wielowyciągowe. Wspinanie TRAD. Trudności zazwyczaj około VI, ale jest kilka IV i V. Niestety łatwiejsze drogi były mokre.



Kolejne dwa wyjazdy były na Jurę do Doliny Kobylańskiej (6 i 8.10.2010). Padła kolejna droga, która była moim marzeniem Direttissima Żabiego Konia. Było rześko.

I znowu zatęskniło się za Tatrami. 3010.2010 udało mi się w końcu umówić na wspólny wypad w Tatry z Pawłem (http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=10585). Coroczna akcja staje się już powoli tradycją. Oczywiście, jak to w Tatrach bywa pogoda pokrzyżowała nam plany. Ostatecznie wylądowaliśmy na Środkowym Żebrze na Granatach. W takich warunkach wcale nie było to banalnie. Początek drogi zasypany już śniegiem tał się we znaki – reszta do zwykły drytool z miejscowymi odcinkami w śniegu. Było naprawdę mrocznie.




Rozochocony wspinaniem w takich warunkach, pomimo halnego wybraliśmy się na Wschodnią Grań Świnicy (14.11.2010, http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=10647, Grzesiek, Zbyszek, Tomek Dziar, KT). Głównym bohaterem tego dnia był wiatr. To on rozdawał karty. Za Gąsienicową Turnią zrobiło się naprawdę mrocznie. Chyba po raz pierwszy, stanąłem przed przeszkodą w Tatrach, którą nie wiedziałem jak przejść. Ostatecznie po godzinnej kombinacji rozgryzłem ją eksponowanym trawersem. Niestety, zbliżający zmierzch nie pozwolił na kontynuację wspinaczki. Zaliczyliśmy wycof.



Po skompletowaniu szurającego sprzętu przyszedł czas na jego sprawdzenie. Konsekwencją tego było popełnienie dwóch beskidzkich tur (http://forum.turystyka-gorska.pl/viewtopic.php?t=10760). Leniwy spacer na Błatnią zamienił się w niezłą pogodową jatkę (1.12.2010, Ramzes, KT), a na Pilsku o mało nie urwało mi głowy wraz z przymarzniętą do twarzy kominiarką (19.12.2010, Tomek, Grzesiek (Dziar), KT).



Rok zakończyłem porywającym Sylwestrem w Osadnicy (Słowacja). Udało mi się nawet zaszurać na Wielką Raczę z której oglądałem zachód słońca.



Podsumowując, rok 2010 zaliczam do udanych. Pozwolił mi on na spełnienie kilku marzeń i realizację paru konkretnych akcji. Niewątpliwie charakterystycznym elementem mojej działalności w górach w tym roku było dążenie ku wszechstronności. Nie ograniczanie się do jednego rodzaju aktywności przyniosło mi wiele satysfakcji, a także przesunęło wiele wewnętrznych oraz zewnętrznych barier. To, o czym w zeszłym roku mogłem tylko pomarzyć, w tym roku mogłem o to powalczyć. Każdy choć całkowicie nieudany wyjazd był osobistym sukcesem, gdyż wzbogacał mnie o nowe doświadczenia. Słowa: „Jest mrok – jest rześko !!!” nabrały dla mnie nowego znaczenia.
Bez wątpienia chciałbym w tym miejscu podziękować wszystkim moim towarzyszą górskich akcji, a w szczególności:
-    Grześkowi Cieślikowi – za partnerstwo liny, zaufanie i przejęcie prowadzenia podczas zejścia na końcowym odcinku ramienia Lodowego Szczytu,
-         Tomkowi Ścieszce – za wspólne wyjazdy w skały i wielokrotny melanż wspinaczkowy,
-         Tomkowi Stryczkowi – za akcję w Jaskini Racławickiej,
-         Grześkowi (Dziar) – za opowieści dziwnej treści i filozoficzne gawędy,
-         Pawłowi (Killerus) – za piękną akcję na Żebrze i luz podczas wspinania.

Dzięki również wszystkim osobom na http://forum.turystyka-gorska.pl za liczne rozmowy, informacje, uwagi i możliwość dzielenia się z Wami większością moich sukcesów i porażek.

Do zobaczenia w górach !!!

KT